wtorek, 25 sierpnia 2009

Kavadarci

No to jestesmy w Macedonii. O naszym miescie wiemy tyle, ze slynie z produkcji wina, poza tym nic. Mamy nadzieje ze Amir, nasz host, bedzie fajnym czlowiekiem i ze to bedzie ciekawe couchsurfingowe przezycie, sadzac po referencjach na jego profilu. Przezycie bylo, choc zdecydowanie nie CSowe. Ale o tym dalej...

Siedzimy z plecakami na placu w centrum miasteczka i czekamy na Amira, ktory mial po nas przyjechac szarym landcruiserem. Musielismy przyciagac uwage, turysci pewnie sa tu rzadko widziani; i faktycznie po chwili podchodzi do nas jeden z chyba dwudziestu dziadkow siedzacych na placu i pyta, skad jestesmy. Na slowo "Polska" milknie na chwile, intensywnie wpatrujac sie raz we mnie, raz w Kube i... zaczyna mowic po polsku. Nie plynnie, ale zrozumielismy ze w czasie wojny pracowal w Niemczech z Polakami, ze ma tam dzieci. Z kazdym slowem glos drzal mu coraz bardziej, az w koncu zamilkl ze lzami w oczach. To bylo niesamowite, jak sie wzruszyl przypominajac sobie wszystko, co przezyl... Podchodzi Amir. Wysoki i dobrze zbudowany, z wyzszoscia patrzy na dziadka i zwraca sie do nas - "juz pierwsze znajomosci?". Strasznie duzy kontrast.

Jeszcze nie zdazylismy dobrze dojsc do siebie po spotkaniu z dziadkiem, a juz wsiadamy do wielkiego eleganckiego jeepa i Amir zaczyna monolog, najwidoczniej powtarzany juz po raz kolejny: jestem prezesem tutejszego klubu, nasza druzyna jest czolowa druzyna Macedonii, mam dosyc sporo pracy i jestem dosc rozpoznawalna osoba w miescie wiec nie bede mogl spedzic z Wami duzo czasu... Cenie sobie prywatnosc i pewnie Wy tez potrzebujecie odpoczynku, wiec zarezerwowalem Wam pokoj w hotelu, wszystko juz zalatwione...

I faktycznie. Zawiozl nas do trzygwiazdkowego hotelu, pokoj z lazienka, balkonem i klimatyzacja... 15 minut na zostawienie plecakow i obiad do pobliskiej restauracji. "Wszystko zaplacone, nie musicie sie o nic martwic, mozecie tu przychodzic tak czesto jak chcecie". Jedzenie bylo przepyszne ale mielismy mieszane uczucia. Owszem, potrzebujemy odpoczynku i owszem, Amir moglby wydac swoje pieniadze np na kolejny samochod zamiast pomagac podroznikom, ale jednak to nie o to chodzi w CSie... Postanowilismy sie jednak nie przejmowac i dobrze sie bawic.

Podczas obiadu dolaczyl do nas sluzbowa "prawa reka" Amira i okazalo sie ze zabiera nas wieczorem "w miasto". Wzielismy prysznic w hotelu, przebralismy sie i poszlismy. Bylo strasznie beznadziejnie, wiekszosc czasu gosc w ogole sie do nas nie odzywal, tylko rozgladal sie wokol i placil za drinki, a glupio tez bylo rozmawiac miedzy soba po polsku. Dopiero jakos po godzinie sie rozkrecil i cos nam opowiedzial, zadal pytania o podrozy. Wrocilismy do hotelu w nienajlepszych nastrojach.

Na drugi dzien, po hotelowym sniadaniu, o 10.30 czekala na nas taksowka (na szczescie nieoznakowana bo to juz by bylo przegiecie) majaca nas zabrac do stanowiska archeologicznego Stobi. Kierowca nie mowil po angielsku ale i tak lepiej sie z nim dogadalismy niz z nasza wczorajsza "przyzwoitka". Miejsce bardzo ciekawe, wykopaliska miasta z oryginalnymi murami, mozaikami, kolumnami. Potem kierowca zabral nas nad sztuczne jezioro (35km dlugosci i 100m glebokosci) i do monastyru, niestety zamknietego. Bardzo nam sie wycieczka podobala :) Kolejny punkt programu - lunch z Amirem. Posiedzial z nami 15min i poszedl do dentysty...

Popoludniu podwiozl nas na odkryty basen, na ktorym umowilismy sie z couchsurferka. Spedzilismy z Elodie ze 2h, potem do domu. O 8 mielismy zjesc kolacje z Amirem ale napisal ze nie da rady ale "oczekuje nas w Krunie o 22.30". Zjedlismy sami i poszlismy do baru, ale Amir przyszedl po jakiejs godzinie, posiedzial z nami 5 minut i poszedl do swoich znajomych. Pozegnalismy sie, podziekowalismy i wrocilismy do hotelu...

Tirana

Tirana obok Budapesztu jest najwieksza niespodzianka tej wyprawy. Wiemy ze nie powinnismy ale akurat w przypadku tego miasta, nastawilismy sie raczej na nic specjalnego - blad! Tirana to ogromne, nowoczesne a przede wszystkim kolorowe miasto. Merem jest tu malarz/architekt, ktory kazal pomalowac wszystkie budynki.

Stalismy na placu Skanderberga (taki albanski Kosciuszko) i czekalismy na wiadomosc od Olty, naszej hosty tutaj - 'Sprobojcie znalezc miejsce o nazwie Tajvan, bede tam za 10 min' - I ruszylismy bez pojecia gdzie jest i czym jest Tajvan. Troche nam zajelo uslalenie ze to nie targ ani park ale budynek w parku i gdzie dokladnie powinnismy sie stawic. Ostatecenie po 30 min spotkalismg sie z Ira, kuzynka Olty ktora zabrala nas do kawiarni w ktorej Olta siedziala juz z para Francuzow, z ktorymi bedziemy dzis dzielic salon. Na poczatku zdziwilismy sie czemu wyszla po nas Ira a nie sama Olta. Okazalo sie ze Olte jezdzi na wozku a Ira jej pomaga. Bylo to zaskoczenie ale bardzo pozytywne zaskoczenie :) CS jest dla wszystkich ! :D

Po kawie Francuzi ruszyli w miasto a my do domu. Po drodze (z pomoca dziewczyn) wymienilismy pieniadze. Niestety nie moglismy sie od razu umyc bo w Tiranie woda zakrecana jest na noc i na popoludnie (troche jak we Lwowie) wiec ruszylismy na pierwszy spacer przez miasto w poszukiwaniu obiadu - burek :)
Nie potrafie okreslic co to dokladnie jest, ale wydaje mi sie ze cieniutenkie 'kartki' ciasta przeklada sie nadzieniem (szpinak, pomidory, ser, mieso), buduje sie 2, 3 centymetrowej grubosci placek i piecze - pysznosci! (dopisek Uli - taki wielki i bardziej tlusty kapusniaczek ;))

Wieczorem duza grupa - my, Olta, trojka jej znajomych, Ira i Francuzi, wyszlismy do tradycyjnej albanskiej restauracji :) Na popoludniowej kawie dowiedzielismy sie ze wyjscie Olta i Francuzi zaplanowali juz wczesniej a ze ponoc nie jest drogo, dolaczylismy z radoscia. Idac przez wieczorna Tirane nie moglismy sie juz doczekac tego wszystkiego o czym opowiadaly Olta i Ira.
I slusznie! Miejsce okazalo sie wspaniale. Restauracja byla po prostu domem urzadzanym w tradycyjny albanski sposob. Ustalilsmy ze najlepiej bedzie jesli oni - Albanczycy, zamowia dla wszystkich tak zeby kazdy mogl sprobowac wszystkiego.
Zaczelismy od warzyw, marynowanej z czosnkiem papryki i chleba - pycha! Pozniej bylo juz tylko lepiej. Byla Raki (mocna jak sliwowica ;) ), kolorowa papryka nadziewana ryzem, tarta i burek. Wszystko smakowalo i wygladalo wspa nia le! Ale glowne (i chyba najbardeiej charakterystyczne) potrawy zostaly na komiec. Watrobka ale inna niz ta polska, i jelita ktorych sprobowalem tylko dla sprobowania (nie byly smaczne ;) ).

Nastepny dzien to nasz, juz indywidualny, spacer po Tiranie, ktora jeszcze bardziej sie nam spodobala. Jedna z rzeczy, ktora rzuca sie tu w oczy jest ilosc starszych ludzi. Skwery i parki wypelnione sa dziadkami grajacymi w domino. Wieczorem zastepuja ich mlodsi, wiec i my postanowilismy wyjsc na wieczorne piwo. Wczorajsi Francuzi ruszyli juz w droge do domu ale przyjechali nowi, wiec w 6tke ruszylismy na Vodafone Tower, zobaczyc nocne miasto z gory - wspanialy widok :)

Rano uradowani wiadomoscia o hoscie w Macedonii, ruszylismy w strone konca miasta. Wydostanie sie stopem z Tirany to dosc trudne zadanie. Wszedzie slyszysz tylko: Taxi! Taxi! i No no w Albanii tylko taxi... Na szczescie sie udalo i ruszylismy w dluga droge do Kavadarci :)
Pierwszy zatrzymal sie Francuz - ani slowa w jezyku innym niz francuski ale dalismy rade zrobic 40km.
Pozniej byl Albanczyk, bardzo sympatyczny choc tez tylko albanski i grecki. Dojechalismy do Elbasan. Na sam koniec podrozy z nim uslyszelismy w jego odtwarzaczu fajna muzyke a na pytanie 'co to?' nasz kierowca wreczyl nam plyte :)
Stanelismy na stacji przed miastem a po 15min siedzielismy juz w samochodzie do granicy. Nasz kierowca 20 lat temu wyjechal z Albanii i zdecydowanie nie byl zadowolony z obrotu spraw w jego kraju, poza tym ze ciagle o tym gadal, byl bardzo sympatyczny i pomocny. Dal nam kosz fig i winogron na tylne siedzenie a gdy dotarlismy na granice, znalazl nam kolejnego kierowce :)
Z granicy dojechalismy do Ohrydu z Mecedonczykiem. Przyjemnie sie rozmawialo, mial cos wspolnego z ktoryms (albanskim albo macedonskim) rzadem ale nie wiemy dokladnie kim byl.
Tutaj na chwile utknelismy ale po jakichs 40min zatrzymal sie pokrecony/zakrecony kierowca 'dostawczaka'. UE zle, kapitalizm zly (socjalizm zreszta tez)... Ratowala nas tylko swietna muzyka ktora puszczal i ktora ostatecznie dostalismy w prezencie :) Dowiozl nas pod Bitole gdzie zaczelismy sie martwic czy zdazymy dojechac przed noca - zostalo jeszcze prawie 200km. Jedynym wyjsciem byl bezposredni stop do Kavadarci, ktore ani nie jest wielkie ani nie lezy na bezposredniej drodze do Skopie. I udalo sie! :D Po chwili siedzielismy w malutkiej Kii Picanto z dwowa copywriterami pracujacymi dla T-Mobile. Jechali do Skopie i az do Prilepu czekali z przekazaniem nam najlepszej wiadomosci tego dnia - jedaiemy do Kavadarci :)

piątek, 21 sierpnia 2009

Podgorica

Podgorica od samego poczatku nie zrobila na nas za dobrego wrazenia. To miasto po prostu nie jest ladne ani nawet klimatyczne, ludzie mniej pomocni, mniej usmiechnieci. Nawet nasz (Wojtkowy) przewodnik pesymistycznie rozpoczyna: 'Podgorica nie ma wartych zobaczenia zabytkow...'

Po dlugich poszukiwaniach znalezlismy kafejke internetowa i z ciagle zywa (choc dogorywajaca) nadzieja na hosta zaczelismy pisac...
Jedyna iserka nadziei okazal byc sie Steve, amerykanin, CS, wlasciciel hostelu :) 5€ za noc na materacu podnioslo nas troche na duchu.
Steve's Place to po prostu mieszkanie w parterowym bloku, trzy pokoje, kuchnia i lazienka. Nie ma tu luksusow (w zasadzie nawet kuchenki) ale jest tanio, sympatycznie (Steve to bardzo interesujaca postac) no i jest dach nad glowa :)
Po upragnionym prysznicu ruszylismy na poszukiwania jeszcze bardziej potrzebnego nam obiadu. Makaron, pomidory z puszki, tunczyk i bylismy szczesliwi :)
Wieczorny spacer pokazal nam jeszcze gorsze oblicze stolicy Czarnogory - w najprostrzych slowach: lans na calego :/ Wszystko jest tu na pokaz, wszyscy chca sie tu czyms pochwalic, niezaleznie od tego czy jest to nowy blyszczacy samochod czy 'nogi az do ziemi'. Po obfotografowaniu Mostu Milenium, chyba jedynej wartej zobaczenia rzeczy w miescie (kawalek naprawde dobrej architektury), wrocilismy do Steva i zasnelismy na naszym materacu :)

Rano raczej wolne, spokojne sniadanie i ciekawa dyskusja ze Stevem (o globalnej edukacji i religii). Ruszylismy w dluga droge na drugi koniec miasta. Troche nam to zajelo ale juz dawno stwierdzilismy ze docieranie na miejscowki jest najtrudniejsza, najbardziej czasochlonna i meczaca czescia stopowania.

Slyszelismy ze wielu ludzi pracuje tu jako nieoficjalni taksowkarze. Jezdza z miejsca na miejsce (zazwyczaj starymi mercedesami ;) ) i 'podwoza' ludzi za pieniadze. Taki zatrzymal sie pierwszy. 1€ za kurs do miejscowosci 10km stad. Troche nie wiedzac co zrobic zgodzilismy sie. Pozniej okazalo sie ze 1€ owszem ale od glowy, nie wazne. Mamy nadzieje ze nie zaliczycie nam tego jako przerwania ciagu stopow tu sie tak po prostu jezdzi ;)
Po 'taksowkarzu' zatrzymali sie Francuzi, cos czesto tu spotykamy te nacje :) Jechali w strone Kosowa wiec podrzucili nas za Szkoder.

Wjazd do Albanii byl czyms naprawde dziwnym.
'Kurde gdzie my jestesmy? :o'.
Dopiero teraz dotarlo do nas ze wjechalismy do kraju tak innego od wszystego co do tej pory widzielismy. Polnoc Albanii jest duzo biedniejsza niz turystyczne poludnie. I owszem zaraz za granica zobaczylismy nie tylko bunkry ale bardzo duzo biedy. Nawet tak duze miasto jak Szkoder (80tys mieszkancow), zrobilo na nas wrazenie dosc biednego. Przesadzac jednak nie chcemy bo widzielismy zapewne tylko malutki kawalek. Skupmy sie jednak na rzeczy dla nas nieco wazniejszej - drogi i kierowcy. W Albanii stopuje sie bardzo dobrze, 15min stania to tu duzo :) ale jesli ktos mysli ze np Wlosi nie potrafia jezdzic samochodem to serdecznie zapraszamy do Albanii ;P W Italii maja przynajmniej dobre drogi, tu drogi to wielkie sita a przepisy to tylko 'sugestie'. Co chwile mozna zobaczyc przy drodze kwiaty i krzyze, ale bynajmniej nie trzeba sobie wyobrazac co w danym miejscu sie stalo bo bardzo prawdopodobne, ze jadac przez Albanie zobaczycie wypadek na zywo - my widzielismy dwa, w tym jeden z udzialem policjanta :| Niestety jako ze na drogach jest tu ciagle sporo koni, osiolkow i wszystkiego co potrafi ciagnac woz, w wypadkach cierpia rowniez zwierzaki...

Za Szkoderem zatrzymal sie mlody Albanczyk. Na poczatku mialem co do niego pewne podejrzenia (wyrwana stacyjka nie zdarza sie codzien) ale szybko wszystko okazalo sie bezpodstawne :) Mimo ze mowil tylko po albansku (jak sie okazuje to bardzo ladny jezyk) chcial z nami zamienic choc kilka zdan - to nie zdarza sie czesto :) Przed podroza, a po krotkich negocjacjach zgodzilismy sie na 6€ za dojazd do centrum Tirany, jednak gdy bylismy juz na miejscu machnal reka, usmiechnal sie i odjechal :)
Stoimy na placu Skanderbega - dotarlismy do stolicy Albanii!

Durmitor

Pierwszy poranek w gorach powital nas chmurami i chlodem. Dach, ktory majaczyl nam wczoraj na horyzoncie faktycznie okazal sie drugim obozem, wiec dotarcie do niego zajelo nam krocej niz pakowanie sie i skladanie namiotu ;) W obozie spotkalismy Serba, dwoch pasterzy i stado beczacych owiec i baranow :) Zjedlismy sniadanie i usiedlismy w drewnianym domku zastanawiajac sie czy spac w nim czy w namiocie. Wygral namiot, bo latwiej go ogrzac w dwojke niz taki domek.

Dzien byl zimny, pochmurny i deszczowy, nawet sie nie dalo wyjsc na krotki spacer po okolicy. Siedzielismy w domku niczym gospodarze - witalismy kolejnych przemoczonych turystow. Dopiero wieczorem sie troche rozpogodzilo. Wieczorem tez przyszli inni obozowicze, ktorych namioty staly w poblizu domku - Czesi, Irlandka z Holendrem i Polka z Dunczykiem. Po zmroku usiedlismy wszyscy razem w domku, zajadalismy delicje przygotowane na kuchenkach gazowych i rozmawialismy o gorach i podrozach :) Bylo bardzo klimatycznie i swojsko :) Poszlismy spac wczesnie, z nadzieja na poprawe pogody...

...i sie udalo! :) Noc byla bardzo zimna (wyciagnelismy nawet z apteczki nasz magiczny koc termiczny), ale rano - slonce i niebieskie niebo :) Czas zdobyc Bobotova Kuka (2523m npm)! Szlo sie przyjemnie, postanowilismy zaatakowac szczyt z mniej popularnego szlaku, przez Bezimienny Vrh. Tam juz nie bylo takich dobrych oznaczen jak wczesniej. Szlismy dosc waska sciezka, nie raz przytuleni do skaly, poziom adrenaliny wzrosl nam porzadnie. Widoki - niezapomniane. Podchodzac juz pod sam szczyt doszlismy do skrzyzowania szlakow - tego bardziej popularnego z naszym, jak sie okazalo, zamknietym... Nic, najwazniejsze ze przezylismy :)
Na szczycie wpisalismy sie do ksiegi pamiatkowej, porobilismy zdjecia i odpoczelismy przed zejsciem. W obozie juz czekalo spaghetti do zrobienia :)

Wieczor juz nie byl tak sympatyczny jak poprzedni, bo towarzystwo zostalo zdominowane przez Czechow, a jak zaczeli z zapalem ze soba dyskutowac to nie rozumielismy ani slowa. Noc byla duzo cieplejsza, rano zebralismy sie szybko.

Z centrum Zabljaka chlopak w naszym wieku doslownie wyprowadzil nas w pole - pustka, chmury nad glowa, jeden samochod na 3 minuty. Jednak Czarnogora to Czarnogora - nie czekalismy dluzej niz 10 minut i gosc zabral nas do centrum Podgoricy :)

Ogolnie wypad do Durmitoru okazal sie jednym z lepszych pomyslow wyprawy. Bylo naprawde pieknie, ludzie sympatyczni i skorzy do zawierania znajomosci (ale nie Czesi ;)). Rozpoczynamy przedostatni etap podrozy - pozostala Albania, Macedonia, Grecja i oczywiscie Stambul! Potem juz tylko powrot do domu...

Z Budvy w gory

Poranek byl bardzo szybki. Zamiast o 11tej (jak zapowiadal Vuc) wstalismy o 9tej i musielismy sie bardzo szybko zbierac bo nasz 6cio osobowy samochodzik byl natychmiast potrzebny w Podgoricy. Wedlug zapowiedzi zalapalismy sie na jazde do stolicy i po nieco ponad godzinie bylismy na miejscu. Wysiedlismy pod wielkim centrum handlowym idealnym na nasze gorskie zakupy i pyszne latte w mojej ukochanej Coscie :]

Przed 12ta stanelismy na drodze w strone Niksiczu. Postanowilismy pojsc za rada Zuzy i Travisa i tym razem sprobowac bez kartki. Udalo sie i po 20 min siedzielismy w pierwszym samochodzie. Sympatyczny kierowca podwiozl nas do Danilevgradu. Jednak najwazniejsze co powiedzial gdy wysiadalismy:
- Znacie Cece?
- Yyyy... Nie
I tak dostalismy chyba najbardziej fazowy prezent tej wyprawy - The best of Ceca.
Ceca to ponoc zona jednego z balkanskich dyktatorow (nie wiem ktorego), i gwiazda calych Balkanow, gwiazda na miare Mandaryny ;)

Nie zdarzylismy sie jeszcze dobrze przestac smiac z naszej wspanialej zdobyczy a juz siedzielismy w kolejnym samochodzie w drodze do samego Niksicu :) Zatrzymal sie Bosniak pracujacy w Podgoricy, wracal do domu - do Sarajewa. To byl kolejny bardzo przyjemny stop, on mowil w swoim a my w swoim jezyku i bylismy sie w stanie swietnie porozumiec :)

Droga z Niksicu do Zabljaka miala byc (i byla) wyzwaniem dnia. Waskie i bardzo krete gorskie drogi nie sprzyjaja ani stopowaniu ani wrazliwym zoladkom :/
Zatrzymal sie ex gracz waterpolo. Nie byl zbyt rozmowny ale dowiedzielismy sie ze Polska w te klocki raczej kiepska a w mniej werbalny sposob, ze Chorwaci (albo byli gracze waterpolo) nie umieja prowadzic jedna reka rozklekotanego Golfa po gorskich serpentynach :/ Przedwczesnie zakonczylismy podroz za Szawnikiem...
Z tamtad to juz tylko j jakies 30km do Zabljaka, turystycznego kurortu nad Czarnym Jeziorem. Zabrala nas 3ka Francuzow. Robili troche, ze tak powiem, wioche zachwycajac sie wszystkim co wiejskie i biedne, ale poza tym byli bardzo sympatyczni :)

Dojezdzajac do miasta nie wiedzielismy ktora gora nasza
- Moze ta? - zakret
- Ee nie no na pewno ta...
Z kazdym zakretem robilo sie piekniej a, jak okazalo sie pozniej, to byl dopiero poczatek :D
Szybkie zakupy w supermarkecie i piekarni (znalezlismy bardzo dobrze pakowalny i smaczny okragly chleb) i ruszylismy w strone pierwszego zaznaczonego na naszej zeskanowanej do palma mapie. Troche glupio bylo nie potrafic powiedziec sympatycznym Serbom, napotkanym zaraz za miastem, gdzie dzis spimy, ale coz 6€ za mape to jednak troche za duzo. Po kilkunastu minutach szukania szlaku schowanego miedzy domami (za kilka dni okaze sie ze wchodzac nieoficjalnym wejsciem zaoszczedzilismy 4€ :P) ruszylismy w gore. Bylo juz pozno (17:30) i troche sie martwilismy ze nie damy rady przed zmrokiem. Na szczescie kolejne drogowskazy, na swietnie oznakowanym szlaku, mowily ze mamy calkiem niezle tempo :)

Dotarlismy do doliny pod grania chwile przed zmierzchem. Zniszczona chata pasterzy to to czego dzis szukalismy :) Jeszcze przed rozbiciem namiotu a na chwile przed zachodem niewidocznego dzis slonca, zobaczylismy niedaleko cos na ksztalt dachu, jednak nie bylo juz czasu i zostalismy rozbijajac namiot przy resztkach koliby. Niebo nie zachwycalo przejrzystoscia co nie napawalo nas optymizmem na jutro ale na szczescie nie bylo zimno - jutro i tak dzien aklimatyzacji w drugim obozie :)

Kotor i Budwa

Kierowca ciezarowki ze zwirem wysadzil nas tuz przed brama do miasta. Nie mielismy problemu ze znalezieniem informacji turystycznej, wiec od razu dowiedzielismy sie gdzie jest hostel i wyciagnelismy pieniadze z bankomatu. Pelni nadziei poszlismy na internet i kawe, ale ze Kotor malym miastem jest, wszyscy czterej couchsurferzy zajeci albo na wakacjach. Udalo sie zostawic plecaki w kawiarni wiec poszlismy na spacer - obejscie calego miasta plus lody nad brzegiem morza nie zajelo nam dluzej niz dwie godziny.

Zakwaterowalismy sie w hostelu. Pokoj osmioosobowy, ale goscmi bylismy tylko my i sympatyczny mlody Anglik. Prysznic i obiad ugotowany w hostelowej kuchni. Glownym punktem dnia mialo byc rozpoczecie karnawalu na glownym placu. Poszlismy z naszym wspollokatorem Kenem, ale oprocz malego pochodu orkiestry detej nie bylo tam nic godnego uwagi... Muzyka typu disco polo z glosnikow, czworka ludzi troche starszych od nas tanczacych jakis dziwny uklad na scenie i tyle. Kupilismy w sklepie piwo i poszlismy do hostelu ;) Opowiedzielismy Kenowi o Mostarze, on nam o Stanach i bylo bardzo fajnie :) Aha. Zapewnilismy mu rozrywke rozkladajac namiot na pol pokoju zeby wysechl po ulewie w Dubrowniku ;) Noc minela przy akompaniamencie komarow i chrapania Kena.

Kolejny dzien - ruszamy do Budwy. W hostelowym pokoju znalezlismy ksiazke (nie Kena), ktora ktos zostawil, a ze mojego Pilcha skonczylam juz w Piranie, z radoscia przygarnelam zgube :) Ruszylismy pozno, bo nam zeszlo sporo czasu na pisaniu requestow do Podgoricy, zeby miec gdzie spac po gorach. W koncu stanelismy na drodze, skad po 10 minutach zabrala nas rodzinka Maltanczykow. Po krotkim spacerze Budwa nas nie zachwycila, ale humory nam sie poprawily gdy przyszedl sms. "czesc, tu Vuk z Podgoricy, jesli jestescie jeszcze w Kotorze czy Budwie mozemy sie spotkac wieczorem i pogadac". Nie wiedzielismy za bardzo gdzie spedzimy te noc, wiec odpisalismy ze nie jestesmy pewni czy zostaniemy na noc w Budwie czy pojedziemy rozbic sie nad jeziorem szkoderskim. Pomyslalam sobie glosno ze byloby smiesznie gdyby sie okazalo ze Vuk ma tu mieszkanie i ze mozemy u niego zostac. Po chwili przyszedl sms wlasnie o takiej tresci! :) Szukajac hosta w Podgoricy znalezlismy w Budwie :)

Mielismy pol dnia do spotkania z Vukiem. Spedzilismy go na plazy i w chinskiej restauracji gdzie, uwaga, nauczylismy sie jesc paleczkami ;) ok. 21.30 bylismy juz w mieszkaniu Vuka, z dwoma innymi CSami - Polka Zuza i Amerykaninem Travisem. Ugotowalismy razem obiad (jakzeby inaczej, spaghetti), wymienilismy sie stopowymi przygodami i pojechalismy na beach party :) miejsce bylo strasznie fajne, bar na plazy z palmami i slomianymi parasolami, ale imprezy nie bylo - tylko kilka grupek siedzacych przy piwie. Po powrocie do domu Vuk obiecal nas zawiezc rano do Podgoricy, wiec bylismy pewni ze juz jutro wieczorem bedziemy w gorach :)

piątek, 14 sierpnia 2009

Njusy ;P

Czesc!

Przepraszamy za takie opoznienie ale w gorach nie moglismy pisac bo oszczedzalismy baterie palma a i z dostepem do Internetu nie bylo latwo. Mamy nadzieje ze te 4 nowe posty zaspokoja wasza ciekawosc choc na chwile ;) Nadal nie jestesmy na bierzaco bo Dubrownik juz dawno za nami - dzis wyjezdzamy z Albanii :) Jedziemy na dzien albo dwa do Macedonii, potem Tesaloniki i nareszczie Stambul :D Co najwazniejsze wszedzie mamy hostow !!! :D :D :D
Wrzucilismy tez kilka zdjec wiec szukajcie ich klikajac na galerie po prawej :) Malo bo wrzucanie ich na Picase przez przegladarke jest bardzo zmudne i czasochlonne :/ Po powrocie pokazemy wiecej :)

Trzymajcie za nas kciuki!!

KabUla

Dubrownik

Taa, akurat! :/
'Zrobie wam rezerwacje' yhy, oczywiscie :/ Miki wystawil nas do wiatru i gdy zadzwonilismy do niego po przyjezdzie do Dubrownika uslyszelismy tylko:
- Kobiety, na dworcu, one maja mieszkanie...
- Ale Miki rezerwacja,mieszkanie, pamietasz?
- Kobiety na dworcu...

Wsciekli ruszylismy w dol do starego centrum w poszukiwaniu (jak zwykle) informacji turystycznej. Po drodze na jednej z bram zobaczylismy maly napis 'sobe' czyli pokoje, zadzwonilismy a mezczyzna, chyba oderwany od obiadu, odpowiedzial: 45€...
Przed brama do miasta zaczepila nas jedna z kobiet o ktorych mowil Miki - 400 kun (~60€). Na probe stargowania na 300 kun wybuchla szczerym choc perfidnym smiechem...

Rowniez tu powrocil chorwacki poglad na informacje turystyczna. 'Nie wiem, nie moge, w tamtym kierunku, mapa 5€...'. Jedyne czego zdolalismy sie dowiedziec to to ze wszyscy wlasnie ida do naszego hostelu i ze trzeba sie spieszyc. Pedzilismy tak szybko ze prawie przegapilismy prawdziwa informacje turystyczna. Nareszcie dostalismy mape i dokladne wskazowki gdzie isc :) Popedzilismy dalej. Bylismy trzeci w kolejce. 'Zeby tylko byly jeszcze wolne miejsca...' Ta mysl nie odstepowala nas na krok. Paszport, stukanie w klawiature, numer pokoju, instrukcja i tak 3 razy az w koncu my!
- Nie, chyba nie mamy juz miejsc...
Nienawidze tego miasta!
- Hmm... A na ile nocy? Jedna? A moze byc w osobnych pokojach?
- TAK! :D
Uffff...

Po zajeciu swoich wymarzonych lozek i zjedzeniu zasluzonego obiadu, ruszylismy w strone starego centrum i tu pojawila sie niespodzianka - burza :o Pierwszy deszcz od Ljubjany i od razu oberwanie chmury, choc w zasadzie nie wiem czy to wystarczajace okreslenie. Zdolalismy dojsc do polowy pierwszej ulicy wewnatrz murow i sie zaczelo. Schowani pod plociennym dachem banku razem z 20 innymi osobami obserwowalismy jak ulica zamiena sie w rzeke a niebo rozswietlaja co chwile blyskawice. Wszyscy mokrzy, wiekszosc juz bez butow ale nadal w dobrych humorach :)

Trwalo to jakies 30 min a gdy deszcz powoli zaczal slabnac ruszylismy zobaczyc choc troche tego niesamowitego miasta. Trafilismy idealnie bo deszcz przegnal masy, tlumy turystow i moglismy troche swobodniej (bo nie ma tu czasu gdy miasto jest puste) przejsc sie kilkoma ulicami.
Miasto jest wspaniale! Dwukrotnie niszczyly je trzesienia ziemi ale za kazdym razem wielka nadmorska fortece udawalo sie odbudowac.
Po krotkim spacerze wrocilismy do hostelu zeby w koncu odpoczac po tym pelnym emocji dniu.

Rano zjedlismy sniadanie w hostelowej stolowce i zostawiwszy plecaki w hostelowym korytarzu, wyszlismy zobaczyc Dubrownik za dnia. Od samego rana swiecilo slonce wiec nie moglismy liczyc na luksus wczorajszej nocy - kolejki turystow przywitaly nas juz przy pierwszej bramie :/ Na szczescie restauracyjki w wezszych uliczkach jeszcze nie zdazyly sie otworzyc, wiec nie bylo az tak zle :) Odpusciwszy sobie mury (kolejka siegala juz drugiego konca placu) obeszlismy wieksza czesc miasta pod nimi.
Gdyby nie turysci to byloby to jedno z najwspanialszych miast na naszej trasie. Niestety jako ze wszyscy i doslownie wszystko jest tu na nich nastawione, ceny szybuja gdzies pod chmurami a klimat miejsca ulatuje gdzies w ich kierunku.
Dubrownik tak. Ceny i masy turystow w Dubrowniku, zdecydowanie nie.

Po malych zakupach i odebraniu plecakow postanowilismy ostatecznie opuscic Chorwacje, kraj ktory zniszczyl nasz budzet i stopowo wymeczyl - zaczelismy stopowac do Czarnogory.
Po dosc dlugiej wedrowce do przelotowej drogi w strone granicy stanelismy na pierwszej miejscowce i juz p0o kilku minutach zjawili sie tu inni polscy stopowicze, na szczescie wlasnie wysiedli z samochodu - jechali w przeciwnym kierunku. Po sympatycznej i bardzo optymistycznej wymianie jakze cennych informacji (Albania i Turcja juz nie takie straszne:) ), pozegnalismy sie i wrocilismy do wyjezdzania z Dubrownika.
Pierwsze 2h nie przyniosly nawet cienia szansy wiec poszlismy troche dalej choc miejscowka wcale lepsza nie byla :( W przeciwienstwie do naszego szczescia (choc juz dawno stwierdzilismy ze to nie kwestia losu tylko zwyczajnie te o kraju i jego mieszkancow) pogoda zmieniala sie bardzo szybko i juz po chwili musielismy w pospiechu rozkladac namiot w asfaltowej zatoczce przy drodze :P Wygladalo to bardzo komicznie ale nie mielismy innego wyjscia - lalo jak z cebra. Zjedlismy drugie sniadanie a gdy deszcz zaczal slabnac ktos zastukal w namiot i okazalo sie ze zatoczka jest tak naprawde prywatnym parkingiem jednej z przydroznych posesji :P
Pozbieralismy sie i po 30 minutowej przerwie wrocilismy do stopowania przrejezdzajacych samochodow. Dalej nic...
Po raz drugi zmienilismy miejsce. Zatoczka byla co prawda po drugiej stronie jezdni ale zatrzymywalo sie tu wiele samochodow zeby zrobic zdjecie pobliskiej wyspie i Dubrownikowi z perspektywy. Widok owszem piekny ale dalej nic...
Zmiany kartki, stanie bez niej nic nie dawalo pozytywnego rezultatu :/ O 20tej, po 7h stania, zdecydowalismy sie odpuscic i ruszyc na znalezione wczesniej miejsce przy sciezce nad droga. Miejsce bylo naprawde swietne bo nie uczeszczane, wygodne bo na trawie i z widokiem jak z tarasu 5cio gwiazdkowego hotelu - panorama Dubrownika i morze w promieniach zachodzacego/wschodzacego slonca, wspaniale :) Zjedlismy nasz swiezo opatentowany obiad (spagetti carbonara z jednej torebki ;P ) i polozylismy sie spac z nadzieja ze jutro przyniesie cos nowego.
Rano postanowilismy wrocic w to samo miejsce ale tylko na 20/30 min, a noz widelec... Niestety noz to tylko do przygotowania sniadania wykozystalismy wiec ruszylismy dalej. Kolejna, czwarta juz miejscowka okazala sie troche lepsza, zatoczka byla luzniejsza i po wlasciwej stronie drogi. Stanalem a Ula chyba juz podswiadomie i calkowicie automatycznie zagadala pare Francuzow robiacych zdjecie:
- Przepraszam jedziecie moze w tym kierunku?
- Mmm... - chwila zastanowienia - Tak...
- Do Czarnogory?
- mmm... Tak...
- Moglibysmy pojechac z wami?
- Mmm... - spojrzenie na siebie - Tak...
NARESZCIE JEDZIEMY !!! :D
To byla najwieksza stopowa radosc tej wyprawy :) Dojechalismy z nimi do Perastu a pozniej ciezarowka ze zwirem do bramy Kotoru.

Z Dubrownika przejechalismy jakies 120km. Jest 12ta. Zaczelismy stopowac dokladnie 24h temu...

Sarajewo

Po nocy w Mostarze (na rewelacyjnym lozku i z klimatyzacja) wyszlismy na droge laczaca wybrzeze Bosni z Sarajewem. Wsiedlismy do dostawczego samochodu ze zmeczonym i raczej milczacym Chorwatem. Trasa biegnie kanionem Neretwy - bylo przepieknie. Zielononiebieska rzeka, a nad nia strome urwiska i gory. Jeszcze bardziej polubilismy Bosnie :)

Do Sarajewa dotarlismy po jakichs 2 godzinach. Gdy znalezlismy sie w centrum (po przejazdzce tramwajem i zabawie ze smiesznymi kasownikami) zadzwonilismy do hostelu, bo na ich stronie bylo napisane ze dowiaza do recepcji jak sie zadzwoni. Niestety (ale ostateczie stety) kobieta z ktora rozmawialam zdawala sie umiec po ang tylko adres hostelu i cene. Ruszylismy na poszukiwania, ale kolejnosc numerow domow jest troche pokopana wiec chodzilismy w te i nazad.

W pewnym momencie na chodniku wyprzedzil nas mlody facet - "czesc podroznicy, skad jestescie?". Po naszej odpowiedzi zaczal trajkotac plynna polszczyzna, ze studiowal rok w Warszawie, ze kocha Polske, ze jak to dobrze ze tak podrozujemy i... ze ma mieszkanie w Sarajewie, ktore wynajmuje turystom za 15€ od glowy ale ze Polakom da znizke na 10€. Gdy zaprowadzil nas na miejsce, okazalo sie ze do dyspozycji mamy dwupokojowe mieszkanie z kuchnia, lazienka i telewizorem :) oczywiscie zostalismy :) co wiecej, powiedzial tez ze ma mieszkanie w Dubrowniku, ktore obiecal nam zarezerwowac za ta sama cene :) Trzeba miec szczescie zeby trafic na takiego czlowieka :)

Po prysznicu i chwili odpoczynku ruszylismy na poszukiwanie czegos na obiad. Ryba nam sie niestety troche przypalila na patelni ale przynajmniej sie najedlismy ;) Tego wieczoru zostalismy w mieszkaniu i polozylismy sie dosc wczesnie z postanowieniem spania do oporu :D

Jak postanowilismy, tak zrobilismy :) Pobudka o 11, sniadanie kupione na targu (jeden gosc nie chcial nam sprzedac pomidora, Kuba twierdzi ze dlatego ze nie jestesmy stad) i kawa u marudzacej gospodyni (goraco, nie ma gosci, konkurencja - nie byla zadowolona ze znizki jaka dostalismy...). No i zwiedzanie. Przeszlismy sie glownym deptakiem, zagladnelismy na podworko meczetu, odwiedzilismy miejsce w ktorym zginal Franciszek Ferdynand. Na obiad wspaniale miejscowe cevapi - male kielbaski z miesa mielonego z cebula w chlebie typu pita, popijane kefirem - baaardzo dobre i strasznie sycace :)

Centrum nie jest duze, ale dosc zatloczone i intensywne - pelno handlarzy recznie zdobionymi jezrami (dzbanuszki do parzenia bosniackiej kawy, inaczej znanej jako kawa po turecku), turystow, modlacych sie... Bylismy wykonczeni (i obzarci) wiec wrocilismy do mieszkania i rozlozylismy sie przed telewizorem :) z zapalem ogladnelismy program na national geographic o tym gdzie w ukladzie slonecznym mogliby kiedys zamieszkac ludzie i dlaczego nie moga ;) zdecydowanie potrzebowalismy takiego odpoczynku :)

O 22 wyszlismy z domu zeby spotkac sie z pewnym couch surferem w city pubie. Knajpa byla fajna, ale ludzie maja tam zupelnie inny sposob spedzania czasu (inny cel?). U nas idzie sie na piwo w kilka osob i zazwyczaj koncentruje sie na swoim towarzystwie; w Sarajewie do knajpy przychodzi dwojka facetow, siadaja do siebie bokiem i rozgladaja sie wokolo i od czasu do czasu wymieniaja uwagi. Dziewczyny stanowia moze z 10% ludzi w knajpie...

Troche trudno bylo nam sie znalezc z Emre w tym tlumie (nie mielismy pojecia jak wyglada), ale jak juz sie spotkalismy to bylo strasznie fajnie, jeszcze z dwojka innych CSow z Kaliforni :) Emre jest Turkiem, ktory przyjechal do Sarajewa i otworzyl biuro podrozy. Jedna z fajniejszych osob poznanych na tym wyjezdzie :)

Polozylismy sie o 2 z mysla ze wstajemy o 7 i ruszamy do Dubrownika, gdzie czeka na nas rownie fajne mieszkanie w pieknym miescie :)

Mostar

Poranek byl ciekawy - Ula byla nieprzytomna a ja dostalem smiechawicy ;P
Pozbieralismy sie, odebralismy rzeczy i zjedlismy sniadanie na glowym deptaku z widokiem na port :)

Pan w informacji turystycznej (chyba jeszcze przed kawa) troche nas nie zrozumial ale przynajmniej skierowal w odpowiednim kierunku. Ruszylismy na przystanek autobusowy, ktory oczywiscie okazal sie nie tym przystankiem autobusowym, wiec poszlismy dalej. Autobus nr 1 dowiozl nas w dokladnie to samo miejsce z ktorego wczoraj stopowalismy do centrum. Sympatyczny tubylec pytaniem: 'do you need anything?' przerwal zazarta dyskusje na temat 'ktora droga pojechac zeby bylo najlepiej' i ruszylismy w strone zjazdu na autostrade.
Pierwsza miejscowka przez dluzszy czas nie przynosila efektu wiec poszlismy dalej. Bylo troche wasko i samochody jechaly juz dosc szybko ale jakos (nie liczac wielkiego 'diiiinnnnggg' Uli glowy o zakaz wyprzedzania ;P) udalo nam sie dotrzec na miejsce i juz po chwili siedzielismy w samochodzie. Zatrzymal sie bardzo impulsywny i roztrzepany Chorwat pracujacy w Niemczech wiec Ula byla glowna rozmawiajaca. Jechal pozegnac sie z mama przed powrotem do Niemiec. Na poczatku nie zrobil na nas najlepszego wrazenia. Szturchal i dziwnie zartowal. Pierwsza czesc podrozy zaliczylismy wiec do nienajlepszych, jednak pozniej wszystko sie odwrocilo. Choc Chorwat nadal byl szturchajacy i roztrzepany to wiedzielismy juz ze nie kryje sie za tym nic wrogiego ale on tak po prostu ma. Jadac (bardzo szybko) waska i kreta droga, zmierzalismy do granicy z Bosnia totalnie na okolo. W koncu dotarlismy do jego rodzinnego domu.
'Bog Baba!' tak kazal przywitac sie ze swoja 93 letnia mama. Babcia trzyma sie bardzo dobrze, poczestowala nas herbata, ciastkami i figami z ogrodka. Zartowala zesmy chudzi i ze mam brode jak cap ;)
Rowniez od Chorwata dowiedzielismy sie czegos co nurtowalo mnie odkad wjechalismy do Chorwacji. Co jakis czas na przydroznych bilbordach mozna tu zobaczyc zdjecia zolnieza z napisami 'HEROJ!' albo cos w stylu 'Nie pozwolimy niszczyc naszych bohaterow!'. Zastanawialem sie o co chodzi. Okazalo sie ze Chorwaci nie zgadzaja sie na sadzenie przed Trybunalem Haskim jednego z ich wysokich ranga wojskowych z czasow ostatniej wojny.
Jako ze juz prawie skonczylismy przygode z Chorwacja (jeszcze tylko Dubrownik) moge powiedziec ze prawie 15 lat po wojnie, nadal widac tu wiele nacjonalistycznych motywow. W bardzo wielu miejscach wisza flagi, przywiazanie ludzi do barw narodowych jest bardzo duze. Przy granicach widac tez sporo napisow, kierowanych zapewne do tych 'po drugiej stronie'... My staramy sie zachowywac przywilej obcego - bezstronnosc, neutralnosc.

W tym rejonie sa dwa przejscia graniczne. Mielismy spory dylemat ktore wybrac. Zdecydowalismy sie na to zmierzajace bezposrednio do Mostaru i tam pozegnalismy sie z naszym Chorwatem. Strzal okazal byc sie chybiony i po 20 min zatrzymal sie 'niemowa'. Tak go nazwalismy bo zamiast probowac mowic po chorwacku, ten za wszelka cene chcial przypomniec sobie niemieckie slowa. W ostatecznosci wszystko pokazywal na migi - JP2 na karcie kredytowej (pocalowal), wielka Chorwacje polaczana z Polska... Ogolnie byl bardzo podekscytowany faktem udzielonej nam, Polakom, pomocy. Przewiozl nas przez granice zalatwiajac cos z celnikami. Czulismy sie dziwnie bo w powietrzu unosil sie klimat jakiegos wyjatku robionego tylko dla nas... Na granicy to nie jest dobre uczucie.
Po chwili stania zaraz za przejsciem granicznym, zatrzymal sie mlody chlopak zmierzajacy do Sarajewa. Po nieco ponad godzinnej podrozy wysiedlismy w Mostarze - naszym pierwszym bosniacko-hercegowinskim miescie.

Wjezdzamy do kraju, w ktorym nad miastami zamias dzwonnic goruja wieze minaretow. Wjezdzamy do kraju w ktorym slady wojny to nie opuszczone domy ale sciany obsiane dziurami po kulach. Zaczynamy muzulmanska czesc balkanskiego polksiezyca!

Pierwsza ulica Mostaru wygladala dla nas dosc normalnie, wszystko wydawalo sie podobne. Wszystko zmienilo sie gdy zobaczylismy pierwsze zniszczone budynki.
W scianach roznej wielkosci dziury po kulach roznego kalibru. Widac gdzie strzelano po prostu w dom, a gdzie ktos celowal do kogos w srodku. Gdzieniegdzie wieksze dziury po artylerii. Wybite szyby, zawalone stropy...
Najwieksze wrazenie zrobil na mnie 'wrak' wielkiego banku przy Placu Hiszpanskim. Ogromny szklany kiedys budynek, teraz stoi pusty, a polacie szyb zmienily sie w pily ze szkla przytwierdzone do framug...
Po drugiej stronie placu stoi odbudowana szkola. Jeszcze kilka lat temu bylo tam tylko szesc sal lekcyjnych, teraz mieszcza sie tam az dwie szkoly (chorwacaka i muzlumanska) a pomarancziwe sciany wyrozniaja sie na tle zrujnowanych budynkow dookola placu. Ponoc jej odbudowa trwala ponad 6 lat. Wszystko przez biurokracje i korupcje. W skomplikowanym systemie administracyjnym kraju, kazdy nadal chce uszczknac cos dla siebie.

Pierwsze kroki skierowalismy oczywiscie do informacji tyrystycznej. Mostar to kolejne miasto na naszej trasie gdzie znalezienie hosta graniczy z cudem wiec potrzebiwalismy mieszkania.
Jakie bylo nasze zdziwienie gdy okazalo sie ze, w przeciwienstwie co Chorwackuego, Bosniackie pojecie tej instytucji jest duzo bardziej podobne do polskiego :) Pani za biurkiem jednym telefonem zalatwila nam transport do hostelu (10€) i pokoju (12,5€). Mile zaskoczeni roznica cen, wbralismy pokoj :)

Po wspanialym prysznicu (mostar to ponoc najgoretsze miasto w kraju) i mikro operacji usowania wielkiego babla z mojej stopy, poszlismy po obiad. Spagetti z tunczykiem wyszlo wspaniale i na dodatek zostalo jeszcze na kolacje :)

Po krociutkiej sjescie ruszylismy na spotkanie z jednym z niewielu aktywnych CSow w miescie - Ivanem. Nie mogl nas hostowac bo nadal mieszja z rodzicami i rodzenstwem ale zaprosil nas na kawe i opowiedzial o miescie, ludziach, podziale wprowadzonym podczas wojny, odbudowie szkoly... Swietnie sie rozmawialo :) Szkoda ze musial szybko uciekac. Jest producentem organizowanego co roku przedstawienia na podstawie dziel Shekspira. Projek jest realizowany we wspoloracy z profesjonalistami ze Stanow i Kanady.

Ruszylismy w strone starej szczesci miasta. Na szczescie bylo juz pozne popoludnie wiec waskie uliczki nie byly juz az tak zstloczone jak w ciagu dnia. Oczywiscie nie oznacza to ze bylo pusto - Mostar to bardzo turystyczne miasto i zawsze jest tu sporo ludzi. Tak czy tak bylo bardzo przyjemnie. Przeszlismy sie najstarszymi uliczkami. Wszedzie restauracje, stragany i sklepy z jezrami (miedziany rondelek do przyzadzania tureckiej kawy) i luskami przerobinymi na dlugopisy...

W koncu doszlismy do slawetnego mostu. Wysoka na ptawie 30m konstrukcja najpierw zostala symbolicznie wysadzona w powietrze podczas wojny zeby potem zostac symbolicznie odbudowana po wojnie. Film w pobliskim muzeum pokazuje oba wydarzenia. Ta czesc miasta byla calkowicie zniszczona,mzreszta nawet u w centrum, stoja jeszcze zniszczone budynki.

Po wieczornej sasiedzkiej pogawedce w kuchni, padlismy na lozka i zasnelismy natychmiast. Krotla (a moze wlasnie dluga ;P) noc w Splicie dala sie nam mocno we znaki.

Split

Do centrum dowiozl nas marynarz albo menadzer sprzedarzy, dokladnie nie wiemy bo gadal tak duzo ze trudno bylo wtracic cokolwiek
- Tu jest opera a tam plaza. Plaze sa w splicie wspaniale bo piaszczyste. Wspaniale plaze ciagnal sie od Splitu az do Makarsk...
Moglby tak gadac do rana i chyba powinien zatrudnic sie w informacji turystycznej ;) Podrzucil nas prawie do samego centrum. Pierwszy spacer przez palac Dioklecjana to oczywiscie szukanie informacji turystycznej, ktora nie okazala sie zbyt pomocna w poszukiwaniu kawiarni z hot-spot'em ale przynajmniej dostalismy mape :) Odnieslismy bagarze do wyjatkowo taniej przechowalni i ruszylismy w miasto ;) Widok jest, trzeba przyznac, dosc specyficzny. Tu stare mury a tu Konzum, tu portal z xxx wieku a tu zielone okno z plastiku. Split jest czyms calkowicie innym niz np Piran czy Rovinj. Tam ludzie ciagle mieszkaja w tych samych domach ktore staly tam kiedys, tak jak na krakowskim Kazimierzu, w Splicie wybudowano nowe domy a to co bylo tam przed nimi posluzylo za fundament.
Zeby zobaczyc palac Dioklecjana trzeba sie sporo nameczyc. Zwracac uwage na szczegoly i obserwowac. Wiekszosc budynkow wyglada tu, na pierwszy rzut oka, normalnie - tak jak w 'zwyklym' starym miescie. Ale gdy zaczniesz sie przygladac zobaczyszbo o co w Splicie tak na prawde chodzi. Domy sa tu zbudowane z wykozystaniem pozostalosci palacu czyli np jego frontowej sciany. Idac glownym deptakiem widzisz ogromna sciane palacu ale cos z nia jest nie tak - to tylko jedna sciana, z drugiej strony dobudowano do niej normalne kamienice. Tak samo wspomniane juz wyzej zielone okno. Wyobrazcie sobie ze sciana wszego pokoju zostala zbudowana z kamienia w xxx wieku. Jest w niej okno tyle ze bez szyby. Co robicie? Przyklejacie od wewnatrz plastikowe okno i gotowe ;)
Usiedlismy na jednym z placow i zaczelismy analizowac nasze dotychczsowe wydatki i opracowywac dokladniejszy plan dalszej czesci wyprawy (o efektach tych jakze glebokich ;) przemyslen w innym poscie). Pozniej obiad i mnostwo requestow z pobliskiej kafejki.

W obliczu braku odzewu na requesty slane jeszcze z Zadaru, po obfotografowaniu francuzkuch muzykow grajacych na glownym placu miast i przedluzeniu przechowalni bagazu do rana, skierowalismy sie na plaze. Jedna z couchsurferek polecila to miejsce jako bezpieczny punkt awaryjny w ptzypadkach takich jak nasz. Gdy dotarlismy na miejsce bylo tam juz kilkoro backpakerow. Noc moze nie byla za spokojna bo tradycyjnie niedaleko rozbrzmiewalo techno ale jakos przetrwalismy :)

Rano sniadanie z widokiem na port i w droge - ruszamy do Bosni i Hercegowiny! :D

czwartek, 6 sierpnia 2009

Zmiana planow

Czesc ludziska! :D

Mamy nadzieje ze nasz wyprawowy blog sie wam podoba i ze sledzicie
nasze przygody. Staramy sie wrzucac kolejne 'odcinki' tak czesto jak
tylko mamy czas i dostep do internetu.

Jak wiecie Balkanski polksiezyc miala stworzyc trasa przec Balkany w
jedna i przez Wlochy w druga strone. Jednak siedzac na jednym ze
Splickich placow i myslac o tym wszystkim co juz sie stalo, ile
przejechalismy, ile przezylismy i oczywiscie ile wydalismy, doszlismy
do wniosku ze Wlochy zostawimy sobie na przyszly rok.
Za bardzo zalezy nam na porzadnym zwiedzeniu ojczyzny pizzy, pasty i
Ferrari, zeby jechac tam na ostatnie kilka dni konczacych wielka, 7mio
tygodiowa wyprawe. Najprawdopodobniej bylibysmy juz strasznie zmeczeni
no i splukani ;) i nie bylibysmy w stanie zobaczyc Wloch takich jakie
sa na prawde.

Wracamy wiec ze Stambulu, przez Tesaliniki, Skopie, Belgrad i
Budapeszt do Krakowa. Balkanski polksiezyc bedzie wiec calkowicie
balkanski i wciaz polksiezycowy, zamknie sie po prostu z drugiej
strony :) Szczegulow co, gdzie i kiedy, szukajcie w kalendarzu.

Dzis (6.08) jestesmy w Kotorze, naszym pierwszym miescie w
Czarrnogorze. Jutro ruszamy do Budwy a potem w Durmitor! :)

--
Fotografia mą pasją, muzyka inspiracją a w mojej głowie tylko moje Szczęście...

zadar

Dzien wyjazdu z Plitvic zaczal sie sielsko i spokojnie, potem byla
zalamka a potem wielkie szczescie.

Zebralismy sie szybko, po sniadaniu zjedzonym przy dzwiekach pink
floyd. Stanelismy przy drodze i... nic. Poszlismy dalej i... dalej
nic. I tak minely dwie godziny az zatrzymala sie para Litwinow z Lou
Reedem i Tenacious D w radiu. Zawiezli nas prosto do Zadaru :)

W miescie spedzilismy troche czasu w poszukiwaniu piekarni/sklepu
spozywczego, co wcale nie bylo latwe, ale przynajmniej zwiedzilismy
wieksza czesc starego miasta ;) W koncu zdobylismy bulki i serek i
zjedlismy pyszne drugie sniadanie nad brzegiem morza. Nadszedl czas na
szukanie hosta...

Usiedlismy w swietnej kawiarni z hot spotem (the Garden) - pelno
roslin, palmy, biale baldachimy, a pod nimi super wygodne sofy i
materace z poduszkami, na ktorych mozna sie po prostu polozyc i i
zrelaksowac :) i tak tez zrobilismy, ale szybko napiecie zaczelo
rosnac - juz po 15, a na nasze requesty nadal nikt nie odpisuje...
Sprobowalismy nawet Hospitality Club. Wszedzie podawalismy swoj nr
telefonu zeby ktos nam napisal smsa jakby sie zgodzil, ale nic nie
przychodzilo. Dol totalny...

Przed 19 sie poddalismy i poszlismy do poleconego przez barmanke
hostelu. Powiedziala, ze dojscie tam zajmie nam z 10min, szlismy
40min. Bylismy wyczerpani, nawet bardziej psychicznie niz fizycznie.
Na szczescie byly jeszcze miejsca w hostelu, a ISIC obnizal cene do
120 kun (17 euro) za osobe. Platnosc rano, wiec zostawilismy paszporty
w recepcji i usiedlismy na lozku ze zwieszonymi glowami. Po chwili
odpoczynku stwierdzilismy ze nie ma co sie dolowac i poszlismy kupic
cos do jedzenia.

Gotowana kukurydza byla pyszna i powoli humory zaczely nam wracac.
Kupilismy rzeczy na kolacje i usiedlismy na wybrzezu. W tej chwili
przyszly 2 smsy. Jeden odmowny (ktos z Zadaru akurat na wakacjach),
drugi... "jestescie jeszcze w garden?". Az podskoczylismy ze
szczescia, ale po chwili zrzedly nam miny - sms zostal wyslany o
16:22... Cos musialo nawalic z siecia, choc telefon byl caly czas
wlaczony. Odpisalismy, ze stracilismy nadzieje i poszlismy do hostelu.
Odpowiedz: "przyjechac po was? Bede za 15min". Jak szaleni pobieglismy
do recepcji i zaczelismy goraczkowo tlumaczyc sytuacje recepcjoniscie.
Jego reakcja bylo tylko ponure "have you used the beds?" :) Wyciagnal
nasze paszporty ze stosu innych (jeszcze nie zdazyl nas zarejestrowac)
i zajal sie swoimi sprawami :D Jak dobrze, ze jeszcze nie
zaplacilismy!

Podekscytowani i niewiarygodnie szczesliwi czekalismy na brzegu
zastanawiajac sie kim wlasciwie jest nasz host ;) wiedzielismy tylko
ze ma na imie Boris (bo podpisal sie pod smsem), ale nic poza tym -
tego dnia napisalismy tyle requestow, ze wszyscy nam sie pomieszali.
Jak wyglada? Ile ma lat? Przyjedzie samochodem, na rowerze, przyjdzie
pieszo? Przekonalismy sie po chwili :) Przyjechal samochodem i zawiozl
do swojej garsoniery troche poza centrum :) zrobil kolacje,
poczestowal czyms mocnym na M (Boris, if you read this, please comment
and remind us of the name :D), ja zbilam kieliszek i od tej pory
mialam wielkiego minusa (pewnie tez dlatego ze nie chcialam piwa tylko
herbate :P) i zawiozl na spacer Zadar by night :) Bylismy zmeczeni,
ale obudzilismy sie gdy zobaczylismy (uslyszelismy) wodne organy -
otwory w betonowym brzegu morza - jak sa fale, woda wplywa od dolu i
"tworzy muzyke" :) Obok organow zobaczylismy prosta a swietna ozdobe
deptaku, Tribute to the sun - wbudowane w beton baterie sloneczne w
dzien gromadza energie, a w nocy swieca migajac w roznych kolorach. W
polaczeniu z muzyka z organow to super przezycie :)

Usiedlismy w knajpie i zaczelismy dyskusje :) Boris byl bardzo ciekawy
ekonomiczno-spolecznych warunkow w Polsce (byl w Warszawie 30 lat temu
wiec od tej pory duzo sie zmienilo), nas zaintrygowal jego poglad o
wschodniej Europie bedacej bardziej materialna niz zachodnia... Chyba
troche nadrobilam mojego minusa i juz bylo dobrze :D

W domu bylismy kolo 3 w nocy. Boris musial wstac o 7 do pracy ale my
moglismy sie wylegiwac do 10 :) Dzien spedzilismy na pisaniu
requestow do Splitu, Mostaru i Sarajewa, na plazy i na robieniu
racuchow. Wieczorem pojechalismy z Borisem i jego znajoma Jasna do
dawnego arsenalu przerobionego na bar /koncertownie na koncert
jazzowy. Potem krotki spacer, ciasto u Jasnej i do domu spac.

Nazajutrz o 8 nasz host zawiozl nas poza Zadar, gdzie stalismy troche
ponad godzine. Dojechalismy na skraj Splitu z dostawca sklepu w stylu
castoramy jeszcze przed poludniem.

Plitvice

O 9tej bylismy juz spakowani i gotowi do drogi. Po kilku lykach
tureckiej kawy wyszlismy na pobliski przystanek i juz po chwili
siedzielismy w samochodzie piekarza. W miescie wymienilismy pieniadze,
zrobilismy zakupy i zjedlismy sniadanie (tradycyjne ;P). 15 min zajelo
nam dotarcie na miejscowke. Niestety, wydostanie sie z miasta w strone
Rijeki kolejne 1,5h. Zabralo nas dwoje Niemcow zmierzajacych na wyspe
Krk, tam gdzie i my mielismy dzis zawitac. Niestety Natalia, nasz host
tam, do konca miesiaca zostanie w Wiedniu. Krk omijamy, jedziemy do
Jezior Plitvickich.
Dojechalismy przed most laczacy Krk z ladem i wsiedlismy na 10km do
kolejnego, lokalnego juz auta. Ze stacji benzynowej w ... Zabral nas
ojciec (znowu) jadacy do Senj po dzieci. Swietnie nam sie rozmawialo.
Po raz kolejny zareklamowalismy CouchSurfing, zdobylismy kolejna
tutejsza kapele do przesluchania, wymienilismy sie mailami i
ruszylismy dalej.
Na kreta droge przez gory zabral nas dziennikarz. Pewnie pomyslicie:
o! Dziennikarz to pewnie Kuba sie ucieszyl. Otoz nie. Gbor jakich malo
gadal do nas jak do stopowych idiotow, jakichs polskich ignorantow:
- Nie nie, nie ta droga! Ja jestem dziennikarzem, znam sytuacje.
Pojedziecie tedy.
Pozniej zastanawialismy sie z Ula co dziennikarz z Zagrzebia ma do
sytuacji na gorskiej drodze do Plitvic... Na szczescie jechal z
kobieta z ktora bardzo fajnie sie nam rozmawialo wiec nie bylo tak
zle.
Gdy wysiedlismy na szczycie serpentyn zaczely sie schody. Mielismy juz
w oczach wizje rozbicia obozu przy drodze ale na szczescie sympatyczny
'zolnierz' i dwojka Austriakow pojawili sie w pore.
Dotarlismy do Jezerce ale co dalej. Do okola mnostwo dobrych miejsc na
oboz (Jezerce to na prawde bardzo mala miejscowosc prawie w calosci
zlozona z pensjonatow) wiec nie zawracajac sobie zbytnio glow noca,
skoncentrowalismy sie na jedzeniu. Oh coz to musial byc za widok dla
tych wszystkich Wlochow, Niemcow i Chorwatow - dwojka Polakow zajela
przydrozna laweczke i krojac chleb gotuje wode na gazie :D Jedna grupa
zrobila nam chyba nawet zdjecie ;P
Nasz oboz na przeciwleglym do drogi stoku za drzewami wydawal sie
idealny, jedynie nie zauwazony oset przebijal sie przez podloge
namiotu ;)
Rano mielismy maly problem z pozbieraniem sie ale pokonalismy
przeciwnosci i ruszylismy w strone wejscia nr 2. Niestety pierwsza
rzecza ktora powalila nas na kolana wcale nie byly jeziora, ani
wodospady, ani nawet ich kolor. Powalila nas cena wstepu. 110 kun
(16e) od glowy i oficjalnie brak znizek dla studentow :/ W sumie
poszedlby na to caly nasz zapas kun zrobiony rano... No nic jak sie
juz tu po dlugich a ciezkich dopchalismy i wszyscy na okolo mowia ze
warto to staje w kolejce do kasy i trudno. Kolejka oczywiscie dluga.
Azjaci, Chorwaci, Amerykanie, Holendrzy i oczywiscie rodacy Polacy ich
najwiecej i oczywiscie od nich najglosniej. Wszyscy stoimy w kolejce
do jednego okienka gdzie sympatyczna choc raczej milczaca pani
sprzedaje bilety. Zaintrygowal mnie ISIC powieszony obok
nieprzeblaganej kartki z cenami biletow. Karta jakiejs dziewczyny
przyczepiona do szyby w nadziei ze ta jeszcze tu wroci i ja zabierze.
Moja kolej przy okienku - a co! Sprobuje:
- Dober dan. Czy sa znizki dla studentow?
- Tak, ale tylko z miedzynarodowa legitymacja studencka...
Wchodzimy za polowe ceny! :D Pozniej sie okazalo ze zadnych biletow
miec nie trzeba bo po prostu nikt ich nie sprawdza. Wsiadasz do
kolejki i jedziesz, wchodzisz na statek i plyniesz. Nie wazne.
W okolicy nie ma nic innego do roboty a nasz oboz chcielismy rozbic
dopiero o zmierzchu wiec zdecydowalismy sie na trase "H", czyli
najpierw kolejka w lewo, na nogach w dol i statkiem w prawo przez
wielkie jezioro do wodospadu i z powrotem.
Bardzo ale to bardzo zdziwila/zaniepokoila nas sytuacja gdy siedzac w
kolejce obserwowalismy jak obsluga parku biega w pospiechu zeby
zorganizowac mezczyznie na wozku miejsce w wagoniku. Caly park nie
jest raczej przystosowany dla takich osob ale to nie przeszkadza
zarzadcom sprzedawac dla nich specjalnych biletow. Na wspomnianej
wyzej kartce jest nawet ikonka z osoba na wozku. Trwalo to wszystko
bardzo dlugo ale na szczescie pojechal.
Nie bede sie rozpisywal o samym parku - jesli byliscie w Plitvicach to
wiecie jak wygladaja zielone (vel niebieskie) jeziora a jesli nie to
zobaczycie na naszym slideshow po powrocie :)
Ogolnie Plitvickie Jeziora niestety nas nie zachwycily. Masa ludzi
przewijajaca sie po kladkach odstrasza, wrecz meczy. Dobrze jest
jeziora zobaczyc bo to na prawde ladne miejsce ale przez caly, 6cio
godzinny pobyt w parku ani razu nie zrobilismy "wow! :o", ani razu nie
zachwycilo nas cos tak, zebysmy nie chcieli isc dalej jak np w
sevilskim palacu albo chocby na Triglavie (dopisek by Ula: a w
pawlusowym przewodniku Pascala stoi ze to najwazniejsze miejsce do
zobaczenia w Chorwacji).

Mielismy jeszcze po wyjsciu troche czasu do zmierzchu wiec usiedlismy
na naszej lawce przy drodze i czekalismy. Zastanawialismy sie nad tym
czy ktos nas wczoraj albo dzis rano widzial i gdy juz doszlismy do
wniosku ze na pewno nie, minal nas samochod i wjechal w uliczke
prowadzace na nasze wspaniale "pole namiotowe". Zatrzymal sie
doslownie po drugiej stronie naszego malego lasku i czekal :/ Ktos
doniosl - miejscowka spalona...
W trakcie szukania nowego miejsca zdazylo sie sciemnic wiec podjelismy
trudna decyzje i zatrzymalismy sie przy jednym z domow. Za 20e
dostalismy miejsce na namiot, lazienke i fazowa kuchnie w szopie z
wielkim indianinem na scianie :) Obiad, prysznic i spac - jutro
jedziemy do Zadaru :)