czwartek, 6 maja 2010

Ach, Marvinci…!

Co nas tak naprawdę pognało na te Bałkany? Widoki, ok. Miasta z ciekawymi historiami, owszem. Piękna natura (przede wszystkim góry) – zdecydowanie tak. Ale najbardziej skusiły nas opowieści o ludziach. Przyjaznych, bezinteresownych, pomocnych, szczerych. Nasza podróż dobiega końca i zdarzyło się podczas niej tak wiele, że nawet zapomnieliśmy o tych historiach o zupełnie przypadkowych ludziach, którzy dla podróżujących robią tak wiele i którzy zostają w pamięci na tak długo. A jednak :)

Stoimy sobie więc na poboczu drogi do Skopie, jest już późne popołudnie, ale przecież przed nami niecałe 100km. Samochody jeżdżą rzadko, a jak już jakiś przejedzie to nawet nie spojrzy. Okazuje się jednak, że nasza miejscówka to jednocześnie przystanek autobusowy i zaczynają się na nim zbierać ludzie. Najwyraźniej wzbudzamy zainteresowanie. Jeden z oczekujących podchodzi do nas i zaczynamy rozmawiać. Za pół godziny przyjedzie autobus jadący do Skopie i nasz nowy znajomy może nam załatwić zniżkę (bo nie mamy przecież przy sobie tyle miejscowych pieniędzy). Ale my nie chcemy jechać autobusem! Już tyle przejechaliśmy, ani razu nie zapłaciliśmy za transport :) Jakoś sobie poradzimy, dziękujemy, mamy namiot. Autobus przyjechał, ale pełen. Nawet jakbyśmy chcieli to kierowca nas nie weźmie. No to trudno, stoimy dalej, a Żika (nasz znajomy Macedończyk) zostawił nam „na wszelki wypadek” swój numer telefonu i wrócił do domu (tylko odprowadzał córkę na autobus). Staliśmy jeszcze z godzinę, aż zaczęło się ściemniać. Wzbudziliśmy zainteresowanie komarów, a częstotliwość przejeżdżających samochodów zmalała jeszcze bardziej. Zaczęliśmy się zastanawiać nad szukaniem miejsca pod namiot, a tu widzimy jak na motorze zbliża się do nas Żika… Wrócił, żeby zobaczyć, czy sobie poradziliśmy… Nie? Komary was przecież zjedzą, w pobliżu jest rzeka, a z namiotem to was przegonią bo to prywatne tereny. Ale już was zapowiedziałem i moja rodzina nie może się już was doczekać, macie przygotowane miejsce w domu mojego brata! Musicie przyjść. I co mieliśmy zrobić jak nie skorzystać?

I tak dotarliśmy do Marvinci. Na podwórku przy domu piątka dzieciaków, rodzice, wujkowie, babcie, kuzyni… Wszyscy obskoczyli nas i wypytują, wynoszą stół na podwórko, wszyscy się przyglądają, częstują sokiem, kawą, winogronami… Sensacja :) To sztuka zapamiętać wszystkie imiona, a oni co chwilę chcą nam coś pokazać, zdjęcia, dom, kury… Wieczorem gorący kurczak w ryżu z piekarnika i ………., pan domu gra na jakiejś dziwnej fujarce, bo jego ojciec grał, i dziadek, i pradziadek. Brak słów, żeby to wszystko opisać. Dostaliśmy własną sypialnię. Długo nie mogliśmy zasnąć z wrażenia, ale w końcu zmęczenie dało górę.

Rano pobudka, śniadanie i sesja zdjęciowa :) Nie chcą nas puścić, przecież musimy zwiedzić okolicę. Dzieciaki biorą nas za ręce i prowadzą do ruin osady rzymskiej, „starszej niż Stobi”. Czas jednak wyjeżdżać, Novica przecież czeka na nas w Skopie! Mała Maria się popłakała, Aleksander chował za nogą mamy, A………. ciągnęła za rękę żeby spróbować jeszcze innego rodzaju winogron. Musieliśmy jednak iść, nie umiejąc okazać wdzięczności poza sprezentowaniem drewnianej ikony, którą dał nam Nik z Salonik.

Do Skopie udało się dotrzeć szybko, w hipisowskim volkswagenie z parą Niemców, przy dźwiękach Boba Marleya. Novica okazał się fajnym hostem, zrobiliśmy razem z jego rodzicami i goszczonym też przez niego Kanadyjczykiem grilla, a wieczorem lał deszcz więc gadaliśmy w pokoju przy winie i oglądaliśmy filmiki na you tubie. W głowach mieliśmy jednak cały czas Marvinci, te roześmiane dzieciaki, tą ciekawość świata, „kiedyś przyjedziemy do was do Polski”. I jak to teraz opowiedzieć? Jak im podziękować, jak ich zapamiętać??



Going back...

I po Stambule… Te trzy dni to zdecydowanie za mało, żeby zobaczyć wszystko, co chcieliśmy… poza spotkaniem CS to w ogóle nie widzieliśmy azjatyckiej strony, która podobno jest dużo bardziej młodzieżowa i nowoczesna. Chcielibyśmy sobie poza tym pochodzić uliczkami tej starszej części (tej z Bazaarem, Hagią Sophią i Błękitnym Meczetem)ale już nie starczyło nam czasu… Ale co tam – na pewno jeszcze kiedyś wrócimy do Stambułu, lepiej – pojedziemy dalej, do właściwej Turcji  Mówiąc w skrócie, to ogromne miasto zrobiło na nas ogromne wrażenie (dojeżdżając do niego już byliśmy wśród wieżowców i nowoczesnych budynków, a do centrum jechaliśmy autostradą jeszcze ponad godzinę) i na pewno go szybko nie zapomnimy.

Wyjeżdżając ze Stambułu okazało się jednak, że niby wracamy już do domu, ale przygody się jeszcze nie skończyły. Jeden z samochodów, który zabrał nas jeszcze w Turcji, był prowadzony przez managera jakiejś firmy odzieżowej, który jechał na obchód po fabrykach i sprawdzał czy wszystko w nich w porządku. I tak odwiedziliśmy fabrykę tekstyliów ;) Gość nas wziął na obiad (może to dziwnie brzmi ale już się do tego przyzwyczailiśmy, że ciągle nas ktoś gdzieś na coś zaprasza ;)), czyli super kiełbaski (tak jak sarajewskie cevapcici) i sałatka (tym razem normalnie ;)) i kupił losy na loterię za… 50 euro ;) Powiedział, że jak coś wygra to się do nas odezwie i nas zabierze na wakacje ;) Ale, co najśmieszniejsze, zniknął nagle na 5 minut i wrócił z biletami autobusowymi do granicy z Grecją… Nie było że nie, musieliśmy wsiąść do nowoczesnego, klimatyzowanego autokaru z telewizorem i rozwrzeszczanymi dzieciakami ;) Przejechaliśmy 100km.

Wszystko pięknie, ale na granicy zaczęły się schody. Okazało się, że nie możemy przejść jej pieszo i złapać stopa już po stronie greckiej, tylko musimy być w samochodzie. A przed nami kolejka tirów na kilometr, a samochody osobowe raz na 15 min i wypełnione po brzegi. Nie wyglądało to optymistycznie, ale kto da radę jak nie my ;) Jeden z tirów się zlitował i po wytłumaczeniu sytuacji zabrał nas przez granicę. Ale przez tą pierwszą, turecką, czyli może z 10 metrów ;) Pomiędzy granicami miał stać w kolejnej kolejce do zważenia i kontroli celnej, więc wysiedliśmy  Doszliśmy do granicy greckiej i znowu nie mogliśmy jej przejść na piechotę… Więc pan celnik zaprosił nas do swojej kanciapy ;) Podstawił krzesła, nalał wody mineralnej, zapytał jak nam się podobał Stambuł i co widzieliśmy (po angielsku :D). Skończyło się na tym, że celnik nam złapał stopa! Jechała dwójka Francuzów, z wolnymi miejscami z tyłu i zgodzili się nas zabrać, a jechali do Salonik :) No bo kto by odmówił celnikowi! :D

Podróż minęła szybko i przyjemnie, a z centrum Salonik odebrał nas nasz znajomy Nik poznany po drodze do Stambułu. Zawiózł nas do swojego pięknego mieszkania z widokiem na morze, gdzie czekała na nas jego narzeczona z gorącym obiadem… Rozmawialiśmy do późna :)

Na drugi dzień zaoferowali podwieźć nas do granicy z Macedonią, bo jechali do rodziców dziewczyny, którzy mieszkali w pobliżu. Tym razem przejście przez granicę poszło gładko (z wyjątkiem surowego głosu celnika „To nie Macedonia, to Skopie”), a niedługo potem gawędziliśmy sobie w samochodzie z sympatycznym dziadkiem. Wysadził nas na poboczu głównej drogi do stolicy, a sam zjechał do pobliskiej miejscowości. Plan był – dojechać do Skopie do czekającego już na nas hosta, Novicy. Z realizacją było gorzej, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Ale ta historia zasługuje już na osobnego posta…

u kresu podróży - nareszcie Stambuł!!!

Wydostanie się z Salonik to nie lada wyzwanie... Plątanina obwodnic, autostrad, dojazdówek, dróg we wszelkie możliwe kierunki... Chyba 3 samochody nas wiozły aż dotarliśmy w odpowiednie miejsce skierowane już poprawnie na Stambuł! Jeden z nich to auto Nika, który ledwo się wpakowaliśmy zapytał "i co, pewnie jesteście couchsurferami? I to z Polski?" :D Okazało się, że dopiero co się zalogował i dostał requesta od pary Polaków :) Ale tym razem nie od nas, czyli metoda pisania do nowych ludzi nie jest wykorzystywana tylko przez nas ;) Umówiliśmy się, że przenocuje nas w drodze powrotnej ze Stambułu, czyli nie ma to jak mieć szczęście :D

Po Niku był małomówny Grek, który dowiózł nas w okolice Kawali, potem tir (już drugi!!! :D) z którym w ogóle nie mogliśmy się dogadać (chyba Bułgar), ale jak wysiadaliśmy to dał nam siatkę brzoskwiń i 10 euro "na kawę" :D Zostaliśmy więc na parkingu dla tirów przy autostradzie. I tam poznaliśmy jedna z osobowości (osobliwości :D) tej podróży - Hasana :D

Hasan to Turek pracujący od 20 lat w Niemczech, jadący do domu odwiedzić matkę. Samochód wypakowany miał WSZYSTKIM - od żarówek po jedzenie ;) Ucieszył się bardzo jak zapytaliśmy czy możemy z nim jechać do Stambułu (zapewne zwiększylibyśmy jego wiarygodność na granicy) i zaczął przepakowywanie i upychanie :D Kuba miał spokój, bo rozmawiałam z naszym kierowcą po niemiecku :) Na granicy na szczęście nie było problemów, ale widok żołnierzy z długą bronią wywołał u nas ciarki na plecach. Mieliśmy krótki przystanek w jakiejś miejscowości, żeby Hasan mógł doglądnąć kupionego przez siebie mieszkania, potem dłuższy przystanek na "tradycyjną turecką zupę, której koniecznie musimy spróbować". Z niechęcią, ale zjedliśmy, i dobrze że zapytała o jej skład dopiero po wyjściu z restauracji - były to zwierzęce żołądki pokrojone na małe kawałki i ugotowane w mleku........ i już mam odpowiedź na pytanie o najbardziej dziwaczną potrawę jaką jadłam :/

W Stambule umówieni byliśmy na placu Taksim z parą studentów o imionach Ezgi i Sabri - nie wiedzieliśmy które imię jest dziewczyny a które chłopaka :P Okazało się że Sabri to chłopak ;) Z Hasanem wymieniliśmy się numerami i umówiliśmy się na następny dzień na wycieczkę gdzieś na wzgórze żeby zobaczyć Stambuł nocą z wysokości :)
Poszliśmy z Ezgi i Sabrim do mieszkania ich znajomych (ich współlokatorka zatrzasnęła mieszkanie i wzięła klucz....) i prawie od razu padliśmy do spania.

Pierwszy pełny dzień w Stambule spędziliśmy spacerując po północnej stronie Złotego Rogu, czyli nowszej dzielnicy Galatasaray. Wieczorem przepłynęliśmy statkiem (komunikacja miejska!) na stronę azjatycka miasta, na plażę Kadikoy. Z wody zobaczyliśmy most na Bosforze zmieniający kolory niczym galeria krakowska i poczuliśmy się wyjątkowo myśląc, że to nasza pierwsza wizyta w Azji :) Na plaży było spotkanie CSów - chyba ze 30 osób z różnych krajów siedzących na trawie, pijących piwo i zajadających chipsy ;) Było super!

A najciekawszy był powrót ;) Poznany na spotkaniu miejscowy obiecał odprowadzić nas do naszych hostów bo mieszkał w pobliżu więc wróciliśmy razem (tym razem autobusem przez most :)). Dotarliśmy do naszej dzielnicy i nasz przewodnik pokazał nam naszą ulicę. Podziękowaliśmy i sobie poszedł tyle że.... to nie była nasza ulica ;) Na tabliczkach jak byk stoi poprawna nazwa, ale wygląda zupełnie inaczej niż za dnia :/ Otwieramy mapę i... podjeżdża radiowóz :D Byłoby dobrze, gdyby mówili po ang ;) niestety :P Jednak musieliśmy wzbudzić zaufanie jako zagubieni turyści (z plecakiem i mapą w środku mieszkalnej dzielnicy :D) bo wpakowali nas do radiowozu, zadzwonili gdzieś, pokminili nad mapą i... wycieczka krajoznawcza ;) W końcu się udało. W międzyczasie zdzwoniliśmy się z Sabrim który już wyszedł na poszukiwania i nagle widzimy go przed samochodem. Policjanci nagle przestali już być tacy mili jak przedtem i Sabri musiał się dość mocno tłumaczyć... Wszystko się skończyło dobrze, a problem polagał na tym, że są dwie ulice o identycznej nazwie....... :D

W domu okazało się, że mamy nowego współlokatora :) Swan był z Kanady, z pochodzenia Wietnamczyk :) Drugi dzień w Stambule spędziliśmy spacerując z nim i poznanym na spotkaniu w Azji (:D) Turkiem. Zobaczyliśmy pałac Ataturka (z zewnątrz), przepiękną i zapierającą dech w piersiach Hagię Sophię (już ze środka..... rewelacja), czyli kościół przerobiony na meczet który teraz jest zdesakralizowanym muzeum. Chrześcijańskie mozaiki zostały na szczęście tylko zamalowane przez muzułmanów i teraz można zobaczyć ich pozostałości... przepięknie tam jest. W ramach odpoczynku zjedliśmy rybę w chlebie pod mostem (most nad Złotym Rogiem, pod którym jest ciąg knajpek i restauracji :)). Popołudniu - Błękitny Meczet, w którym w porze modlitwy więcej było turystów niż modlących się... Był to jeden z najlepszych dni tej podróży :)

Trzeci dzień w Stambule to Wielki Bazar z Sabrim (mógł z nami pospacerować bo w piątki nie pracował). Swan kupił fajkę wodną, my piękny stalowy czajniczek do parzenia herbaty :D Od Sabriego dostaliśmy oryginalną turecką szklaneczkę i już mieliśmy komplet :) Wieczorem Swan postanowił przygotować wietnamską kolację, więc poszliśmy do sklepu i wydaliśmy większość naszej pozostałej kasy na przeróżne składniki ;) Wspólne gotowanie było prześmieszne, bo Swan musiał mieć oczywiście drewniane pałeczki do mieszania mięsa, sałaty usiało być o 10% więcej niż nakroiliśmy, a orzeszki trzeba było otrzepać z soli bo nie było zwykłych ;) Potrawa polegała na tym że na talerzu znajdują się poszczególne warstwy (kolejność bardzo ważna!) - liście sałaty, ryż, wołowina, listki mięty, pokruszone orzeszki ziemne i sos. Wyglądało to wszystko pięknie, a najbardziej podobał mi się właśnie ten porządek na talerzu. Siadamy do stołu, każdy z drewnianymi pałeczkami i puszką piwa w garści, a Swan mówi "no to teraz trzeba wszystko wymieszać" :D:D:D I oto poznaliśmy sekret kuchni wietnamskiej - najpierw trzeba nacieszyć oko, potem brzuch ;)

Przez resztę wieczoru budowaliśmy korytarze w kopalni i szukaliśmy złota (gra Sabateur). Przygoda w Stambule dobiegła końca....

Na pierwszym polu Eurobiznesu ;)

Opuszczamy Macedonię na rzecz Grecji. Kavadarci było ciekawym przeżyciem, ale cieszymy się, że przed nami znowu dzień, który nie wiadomo jak się potoczy, ludzie, którzy mają nam nowe ciekawe rzeczy do powiedzenia i widoki, które nam się w życiu nie marzyły :) No to w drogę!

Dotarliśmy w pobliże autostrady biegnącej ze Skopie do Salonik i myślimy jak my tu w ogóle damy radę kogoś zatrzymać... Idziemy jednak dziarsko dojazdówką do autostrady a tu nagle kilka klaksonów i widzimy jak ogromny tir zatrzymuje się na poboczu :D Nawet nie wyciągnęliśmy palca! Wsiedliśmy do Elida z uśmiechami od ucha do ucha - nasz pierwszy, najprawdziwszy, ogromny i wysoki upolowany TIR!!! :D

Elid dobrze mówił po angielsku, dobrze się dogadywaliśmy, przygotował iście tamtejszy lunch (czarne oliwki, feta, jakaś kiełbaska czy co to tam było i nescafe frappe z wody mineralnej ;)). Wysadził nas na obwodnicy Salonik, teraz trzeba jakoś dostać się do centrum, gdzie już czekał na nas Hercules (oczywiście świeżo upieczony couchsurfer ;)).

Dojechaliśmy z młodym Niemcem, Hercules odebrał nas z przystanku autobusowego. Dostaliśmy cały pokój dla siebie, wieczorem poszliśmy na spacer po mieście i piwo w super miejscu, typowo dla miejscowych - w życiu byśmy tam nie trafili sami! Dzień drugi w Salonikach to polecone przez Herculesa ruiny na szczycie miasta - widok na morze ładny, ale poza tym to lipa trochę :D Humory jednak dopisywały. Wieczorem znowu wyjście, tym razem siedzieliśmy sami bo Hercules miał spotkanie z anarchistami (bo jest zagorzałym, jeszcze kiedyś o nim usłyszymy ;)).

Pobyt w Grecji, choć krótki, był przyjemny :) Host był super, dowiedzieliśmy się dużo o chociażby konflikcie z policją, która zastrzeliła niewinnego nastolatka albo o czołgach wjeżdżających na uniwersytet... Jednak to był jedynie przystanek przed gwoździem programu wakacyjnego - przed nami Stambuł, cel całej podróży!!!!!! :)

wtorek, 25 sierpnia 2009

Kavadarci

No to jestesmy w Macedonii. O naszym miescie wiemy tyle, ze slynie z produkcji wina, poza tym nic. Mamy nadzieje ze Amir, nasz host, bedzie fajnym czlowiekiem i ze to bedzie ciekawe couchsurfingowe przezycie, sadzac po referencjach na jego profilu. Przezycie bylo, choc zdecydowanie nie CSowe. Ale o tym dalej...

Siedzimy z plecakami na placu w centrum miasteczka i czekamy na Amira, ktory mial po nas przyjechac szarym landcruiserem. Musielismy przyciagac uwage, turysci pewnie sa tu rzadko widziani; i faktycznie po chwili podchodzi do nas jeden z chyba dwudziestu dziadkow siedzacych na placu i pyta, skad jestesmy. Na slowo "Polska" milknie na chwile, intensywnie wpatrujac sie raz we mnie, raz w Kube i... zaczyna mowic po polsku. Nie plynnie, ale zrozumielismy ze w czasie wojny pracowal w Niemczech z Polakami, ze ma tam dzieci. Z kazdym slowem glos drzal mu coraz bardziej, az w koncu zamilkl ze lzami w oczach. To bylo niesamowite, jak sie wzruszyl przypominajac sobie wszystko, co przezyl... Podchodzi Amir. Wysoki i dobrze zbudowany, z wyzszoscia patrzy na dziadka i zwraca sie do nas - "juz pierwsze znajomosci?". Strasznie duzy kontrast.

Jeszcze nie zdazylismy dobrze dojsc do siebie po spotkaniu z dziadkiem, a juz wsiadamy do wielkiego eleganckiego jeepa i Amir zaczyna monolog, najwidoczniej powtarzany juz po raz kolejny: jestem prezesem tutejszego klubu, nasza druzyna jest czolowa druzyna Macedonii, mam dosyc sporo pracy i jestem dosc rozpoznawalna osoba w miescie wiec nie bede mogl spedzic z Wami duzo czasu... Cenie sobie prywatnosc i pewnie Wy tez potrzebujecie odpoczynku, wiec zarezerwowalem Wam pokoj w hotelu, wszystko juz zalatwione...

I faktycznie. Zawiozl nas do trzygwiazdkowego hotelu, pokoj z lazienka, balkonem i klimatyzacja... 15 minut na zostawienie plecakow i obiad do pobliskiej restauracji. "Wszystko zaplacone, nie musicie sie o nic martwic, mozecie tu przychodzic tak czesto jak chcecie". Jedzenie bylo przepyszne ale mielismy mieszane uczucia. Owszem, potrzebujemy odpoczynku i owszem, Amir moglby wydac swoje pieniadze np na kolejny samochod zamiast pomagac podroznikom, ale jednak to nie o to chodzi w CSie... Postanowilismy sie jednak nie przejmowac i dobrze sie bawic.

Podczas obiadu dolaczyl do nas sluzbowa "prawa reka" Amira i okazalo sie ze zabiera nas wieczorem "w miasto". Wzielismy prysznic w hotelu, przebralismy sie i poszlismy. Bylo strasznie beznadziejnie, wiekszosc czasu gosc w ogole sie do nas nie odzywal, tylko rozgladal sie wokol i placil za drinki, a glupio tez bylo rozmawiac miedzy soba po polsku. Dopiero jakos po godzinie sie rozkrecil i cos nam opowiedzial, zadal pytania o podrozy. Wrocilismy do hotelu w nienajlepszych nastrojach.

Na drugi dzien, po hotelowym sniadaniu, o 10.30 czekala na nas taksowka (na szczescie nieoznakowana bo to juz by bylo przegiecie) majaca nas zabrac do stanowiska archeologicznego Stobi. Kierowca nie mowil po angielsku ale i tak lepiej sie z nim dogadalismy niz z nasza wczorajsza "przyzwoitka". Miejsce bardzo ciekawe, wykopaliska miasta z oryginalnymi murami, mozaikami, kolumnami. Potem kierowca zabral nas nad sztuczne jezioro (35km dlugosci i 100m glebokosci) i do monastyru, niestety zamknietego. Bardzo nam sie wycieczka podobala :) Kolejny punkt programu - lunch z Amirem. Posiedzial z nami 15min i poszedl do dentysty...

Popoludniu podwiozl nas na odkryty basen, na ktorym umowilismy sie z couchsurferka. Spedzilismy z Elodie ze 2h, potem do domu. O 8 mielismy zjesc kolacje z Amirem ale napisal ze nie da rady ale "oczekuje nas w Krunie o 22.30". Zjedlismy sami i poszlismy do baru, ale Amir przyszedl po jakiejs godzinie, posiedzial z nami 5 minut i poszedl do swoich znajomych. Pozegnalismy sie, podziekowalismy i wrocilismy do hotelu...

Tirana

Tirana obok Budapesztu jest najwieksza niespodzianka tej wyprawy. Wiemy ze nie powinnismy ale akurat w przypadku tego miasta, nastawilismy sie raczej na nic specjalnego - blad! Tirana to ogromne, nowoczesne a przede wszystkim kolorowe miasto. Merem jest tu malarz/architekt, ktory kazal pomalowac wszystkie budynki.

Stalismy na placu Skanderberga (taki albanski Kosciuszko) i czekalismy na wiadomosc od Olty, naszej hosty tutaj - 'Sprobojcie znalezc miejsce o nazwie Tajvan, bede tam za 10 min' - I ruszylismy bez pojecia gdzie jest i czym jest Tajvan. Troche nam zajelo uslalenie ze to nie targ ani park ale budynek w parku i gdzie dokladnie powinnismy sie stawic. Ostatecenie po 30 min spotkalismg sie z Ira, kuzynka Olty ktora zabrala nas do kawiarni w ktorej Olta siedziala juz z para Francuzow, z ktorymi bedziemy dzis dzielic salon. Na poczatku zdziwilismy sie czemu wyszla po nas Ira a nie sama Olta. Okazalo sie ze Olte jezdzi na wozku a Ira jej pomaga. Bylo to zaskoczenie ale bardzo pozytywne zaskoczenie :) CS jest dla wszystkich ! :D

Po kawie Francuzi ruszyli w miasto a my do domu. Po drodze (z pomoca dziewczyn) wymienilismy pieniadze. Niestety nie moglismy sie od razu umyc bo w Tiranie woda zakrecana jest na noc i na popoludnie (troche jak we Lwowie) wiec ruszylismy na pierwszy spacer przez miasto w poszukiwaniu obiadu - burek :)
Nie potrafie okreslic co to dokladnie jest, ale wydaje mi sie ze cieniutenkie 'kartki' ciasta przeklada sie nadzieniem (szpinak, pomidory, ser, mieso), buduje sie 2, 3 centymetrowej grubosci placek i piecze - pysznosci! (dopisek Uli - taki wielki i bardziej tlusty kapusniaczek ;))

Wieczorem duza grupa - my, Olta, trojka jej znajomych, Ira i Francuzi, wyszlismy do tradycyjnej albanskiej restauracji :) Na popoludniowej kawie dowiedzielismy sie ze wyjscie Olta i Francuzi zaplanowali juz wczesniej a ze ponoc nie jest drogo, dolaczylismy z radoscia. Idac przez wieczorna Tirane nie moglismy sie juz doczekac tego wszystkiego o czym opowiadaly Olta i Ira.
I slusznie! Miejsce okazalo sie wspaniale. Restauracja byla po prostu domem urzadzanym w tradycyjny albanski sposob. Ustalilsmy ze najlepiej bedzie jesli oni - Albanczycy, zamowia dla wszystkich tak zeby kazdy mogl sprobowac wszystkiego.
Zaczelismy od warzyw, marynowanej z czosnkiem papryki i chleba - pycha! Pozniej bylo juz tylko lepiej. Byla Raki (mocna jak sliwowica ;) ), kolorowa papryka nadziewana ryzem, tarta i burek. Wszystko smakowalo i wygladalo wspa nia le! Ale glowne (i chyba najbardeiej charakterystyczne) potrawy zostaly na komiec. Watrobka ale inna niz ta polska, i jelita ktorych sprobowalem tylko dla sprobowania (nie byly smaczne ;) ).

Nastepny dzien to nasz, juz indywidualny, spacer po Tiranie, ktora jeszcze bardziej sie nam spodobala. Jedna z rzeczy, ktora rzuca sie tu w oczy jest ilosc starszych ludzi. Skwery i parki wypelnione sa dziadkami grajacymi w domino. Wieczorem zastepuja ich mlodsi, wiec i my postanowilismy wyjsc na wieczorne piwo. Wczorajsi Francuzi ruszyli juz w droge do domu ale przyjechali nowi, wiec w 6tke ruszylismy na Vodafone Tower, zobaczyc nocne miasto z gory - wspanialy widok :)

Rano uradowani wiadomoscia o hoscie w Macedonii, ruszylismy w strone konca miasta. Wydostanie sie stopem z Tirany to dosc trudne zadanie. Wszedzie slyszysz tylko: Taxi! Taxi! i No no w Albanii tylko taxi... Na szczescie sie udalo i ruszylismy w dluga droge do Kavadarci :)
Pierwszy zatrzymal sie Francuz - ani slowa w jezyku innym niz francuski ale dalismy rade zrobic 40km.
Pozniej byl Albanczyk, bardzo sympatyczny choc tez tylko albanski i grecki. Dojechalismy do Elbasan. Na sam koniec podrozy z nim uslyszelismy w jego odtwarzaczu fajna muzyke a na pytanie 'co to?' nasz kierowca wreczyl nam plyte :)
Stanelismy na stacji przed miastem a po 15min siedzielismy juz w samochodzie do granicy. Nasz kierowca 20 lat temu wyjechal z Albanii i zdecydowanie nie byl zadowolony z obrotu spraw w jego kraju, poza tym ze ciagle o tym gadal, byl bardzo sympatyczny i pomocny. Dal nam kosz fig i winogron na tylne siedzenie a gdy dotarlismy na granice, znalazl nam kolejnego kierowce :)
Z granicy dojechalismy do Ohrydu z Mecedonczykiem. Przyjemnie sie rozmawialo, mial cos wspolnego z ktoryms (albanskim albo macedonskim) rzadem ale nie wiemy dokladnie kim byl.
Tutaj na chwile utknelismy ale po jakichs 40min zatrzymal sie pokrecony/zakrecony kierowca 'dostawczaka'. UE zle, kapitalizm zly (socjalizm zreszta tez)... Ratowala nas tylko swietna muzyka ktora puszczal i ktora ostatecznie dostalismy w prezencie :) Dowiozl nas pod Bitole gdzie zaczelismy sie martwic czy zdazymy dojechac przed noca - zostalo jeszcze prawie 200km. Jedynym wyjsciem byl bezposredni stop do Kavadarci, ktore ani nie jest wielkie ani nie lezy na bezposredniej drodze do Skopie. I udalo sie! :D Po chwili siedzielismy w malutkiej Kii Picanto z dwowa copywriterami pracujacymi dla T-Mobile. Jechali do Skopie i az do Prilepu czekali z przekazaniem nam najlepszej wiadomosci tego dnia - jedaiemy do Kavadarci :)

piątek, 21 sierpnia 2009

Podgorica

Podgorica od samego poczatku nie zrobila na nas za dobrego wrazenia. To miasto po prostu nie jest ladne ani nawet klimatyczne, ludzie mniej pomocni, mniej usmiechnieci. Nawet nasz (Wojtkowy) przewodnik pesymistycznie rozpoczyna: 'Podgorica nie ma wartych zobaczenia zabytkow...'

Po dlugich poszukiwaniach znalezlismy kafejke internetowa i z ciagle zywa (choc dogorywajaca) nadzieja na hosta zaczelismy pisac...
Jedyna iserka nadziei okazal byc sie Steve, amerykanin, CS, wlasciciel hostelu :) 5€ za noc na materacu podnioslo nas troche na duchu.
Steve's Place to po prostu mieszkanie w parterowym bloku, trzy pokoje, kuchnia i lazienka. Nie ma tu luksusow (w zasadzie nawet kuchenki) ale jest tanio, sympatycznie (Steve to bardzo interesujaca postac) no i jest dach nad glowa :)
Po upragnionym prysznicu ruszylismy na poszukiwania jeszcze bardziej potrzebnego nam obiadu. Makaron, pomidory z puszki, tunczyk i bylismy szczesliwi :)
Wieczorny spacer pokazal nam jeszcze gorsze oblicze stolicy Czarnogory - w najprostrzych slowach: lans na calego :/ Wszystko jest tu na pokaz, wszyscy chca sie tu czyms pochwalic, niezaleznie od tego czy jest to nowy blyszczacy samochod czy 'nogi az do ziemi'. Po obfotografowaniu Mostu Milenium, chyba jedynej wartej zobaczenia rzeczy w miescie (kawalek naprawde dobrej architektury), wrocilismy do Steva i zasnelismy na naszym materacu :)

Rano raczej wolne, spokojne sniadanie i ciekawa dyskusja ze Stevem (o globalnej edukacji i religii). Ruszylismy w dluga droge na drugi koniec miasta. Troche nam to zajelo ale juz dawno stwierdzilismy ze docieranie na miejscowki jest najtrudniejsza, najbardziej czasochlonna i meczaca czescia stopowania.

Slyszelismy ze wielu ludzi pracuje tu jako nieoficjalni taksowkarze. Jezdza z miejsca na miejsce (zazwyczaj starymi mercedesami ;) ) i 'podwoza' ludzi za pieniadze. Taki zatrzymal sie pierwszy. 1€ za kurs do miejscowosci 10km stad. Troche nie wiedzac co zrobic zgodzilismy sie. Pozniej okazalo sie ze 1€ owszem ale od glowy, nie wazne. Mamy nadzieje ze nie zaliczycie nam tego jako przerwania ciagu stopow tu sie tak po prostu jezdzi ;)
Po 'taksowkarzu' zatrzymali sie Francuzi, cos czesto tu spotykamy te nacje :) Jechali w strone Kosowa wiec podrzucili nas za Szkoder.

Wjazd do Albanii byl czyms naprawde dziwnym.
'Kurde gdzie my jestesmy? :o'.
Dopiero teraz dotarlo do nas ze wjechalismy do kraju tak innego od wszystego co do tej pory widzielismy. Polnoc Albanii jest duzo biedniejsza niz turystyczne poludnie. I owszem zaraz za granica zobaczylismy nie tylko bunkry ale bardzo duzo biedy. Nawet tak duze miasto jak Szkoder (80tys mieszkancow), zrobilo na nas wrazenie dosc biednego. Przesadzac jednak nie chcemy bo widzielismy zapewne tylko malutki kawalek. Skupmy sie jednak na rzeczy dla nas nieco wazniejszej - drogi i kierowcy. W Albanii stopuje sie bardzo dobrze, 15min stania to tu duzo :) ale jesli ktos mysli ze np Wlosi nie potrafia jezdzic samochodem to serdecznie zapraszamy do Albanii ;P W Italii maja przynajmniej dobre drogi, tu drogi to wielkie sita a przepisy to tylko 'sugestie'. Co chwile mozna zobaczyc przy drodze kwiaty i krzyze, ale bynajmniej nie trzeba sobie wyobrazac co w danym miejscu sie stalo bo bardzo prawdopodobne, ze jadac przez Albanie zobaczycie wypadek na zywo - my widzielismy dwa, w tym jeden z udzialem policjanta :| Niestety jako ze na drogach jest tu ciagle sporo koni, osiolkow i wszystkiego co potrafi ciagnac woz, w wypadkach cierpia rowniez zwierzaki...

Za Szkoderem zatrzymal sie mlody Albanczyk. Na poczatku mialem co do niego pewne podejrzenia (wyrwana stacyjka nie zdarza sie codzien) ale szybko wszystko okazalo sie bezpodstawne :) Mimo ze mowil tylko po albansku (jak sie okazuje to bardzo ladny jezyk) chcial z nami zamienic choc kilka zdan - to nie zdarza sie czesto :) Przed podroza, a po krotkich negocjacjach zgodzilismy sie na 6€ za dojazd do centrum Tirany, jednak gdy bylismy juz na miejscu machnal reka, usmiechnal sie i odjechal :)
Stoimy na placu Skanderbega - dotarlismy do stolicy Albanii!

Durmitor

Pierwszy poranek w gorach powital nas chmurami i chlodem. Dach, ktory majaczyl nam wczoraj na horyzoncie faktycznie okazal sie drugim obozem, wiec dotarcie do niego zajelo nam krocej niz pakowanie sie i skladanie namiotu ;) W obozie spotkalismy Serba, dwoch pasterzy i stado beczacych owiec i baranow :) Zjedlismy sniadanie i usiedlismy w drewnianym domku zastanawiajac sie czy spac w nim czy w namiocie. Wygral namiot, bo latwiej go ogrzac w dwojke niz taki domek.

Dzien byl zimny, pochmurny i deszczowy, nawet sie nie dalo wyjsc na krotki spacer po okolicy. Siedzielismy w domku niczym gospodarze - witalismy kolejnych przemoczonych turystow. Dopiero wieczorem sie troche rozpogodzilo. Wieczorem tez przyszli inni obozowicze, ktorych namioty staly w poblizu domku - Czesi, Irlandka z Holendrem i Polka z Dunczykiem. Po zmroku usiedlismy wszyscy razem w domku, zajadalismy delicje przygotowane na kuchenkach gazowych i rozmawialismy o gorach i podrozach :) Bylo bardzo klimatycznie i swojsko :) Poszlismy spac wczesnie, z nadzieja na poprawe pogody...

...i sie udalo! :) Noc byla bardzo zimna (wyciagnelismy nawet z apteczki nasz magiczny koc termiczny), ale rano - slonce i niebieskie niebo :) Czas zdobyc Bobotova Kuka (2523m npm)! Szlo sie przyjemnie, postanowilismy zaatakowac szczyt z mniej popularnego szlaku, przez Bezimienny Vrh. Tam juz nie bylo takich dobrych oznaczen jak wczesniej. Szlismy dosc waska sciezka, nie raz przytuleni do skaly, poziom adrenaliny wzrosl nam porzadnie. Widoki - niezapomniane. Podchodzac juz pod sam szczyt doszlismy do skrzyzowania szlakow - tego bardziej popularnego z naszym, jak sie okazalo, zamknietym... Nic, najwazniejsze ze przezylismy :)
Na szczycie wpisalismy sie do ksiegi pamiatkowej, porobilismy zdjecia i odpoczelismy przed zejsciem. W obozie juz czekalo spaghetti do zrobienia :)

Wieczor juz nie byl tak sympatyczny jak poprzedni, bo towarzystwo zostalo zdominowane przez Czechow, a jak zaczeli z zapalem ze soba dyskutowac to nie rozumielismy ani slowa. Noc byla duzo cieplejsza, rano zebralismy sie szybko.

Z centrum Zabljaka chlopak w naszym wieku doslownie wyprowadzil nas w pole - pustka, chmury nad glowa, jeden samochod na 3 minuty. Jednak Czarnogora to Czarnogora - nie czekalismy dluzej niz 10 minut i gosc zabral nas do centrum Podgoricy :)

Ogolnie wypad do Durmitoru okazal sie jednym z lepszych pomyslow wyprawy. Bylo naprawde pieknie, ludzie sympatyczni i skorzy do zawierania znajomosci (ale nie Czesi ;)). Rozpoczynamy przedostatni etap podrozy - pozostala Albania, Macedonia, Grecja i oczywiscie Stambul! Potem juz tylko powrot do domu...

Z Budvy w gory

Poranek byl bardzo szybki. Zamiast o 11tej (jak zapowiadal Vuc) wstalismy o 9tej i musielismy sie bardzo szybko zbierac bo nasz 6cio osobowy samochodzik byl natychmiast potrzebny w Podgoricy. Wedlug zapowiedzi zalapalismy sie na jazde do stolicy i po nieco ponad godzinie bylismy na miejscu. Wysiedlismy pod wielkim centrum handlowym idealnym na nasze gorskie zakupy i pyszne latte w mojej ukochanej Coscie :]

Przed 12ta stanelismy na drodze w strone Niksiczu. Postanowilismy pojsc za rada Zuzy i Travisa i tym razem sprobowac bez kartki. Udalo sie i po 20 min siedzielismy w pierwszym samochodzie. Sympatyczny kierowca podwiozl nas do Danilevgradu. Jednak najwazniejsze co powiedzial gdy wysiadalismy:
- Znacie Cece?
- Yyyy... Nie
I tak dostalismy chyba najbardziej fazowy prezent tej wyprawy - The best of Ceca.
Ceca to ponoc zona jednego z balkanskich dyktatorow (nie wiem ktorego), i gwiazda calych Balkanow, gwiazda na miare Mandaryny ;)

Nie zdarzylismy sie jeszcze dobrze przestac smiac z naszej wspanialej zdobyczy a juz siedzielismy w kolejnym samochodzie w drodze do samego Niksicu :) Zatrzymal sie Bosniak pracujacy w Podgoricy, wracal do domu - do Sarajewa. To byl kolejny bardzo przyjemny stop, on mowil w swoim a my w swoim jezyku i bylismy sie w stanie swietnie porozumiec :)

Droga z Niksicu do Zabljaka miala byc (i byla) wyzwaniem dnia. Waskie i bardzo krete gorskie drogi nie sprzyjaja ani stopowaniu ani wrazliwym zoladkom :/
Zatrzymal sie ex gracz waterpolo. Nie byl zbyt rozmowny ale dowiedzielismy sie ze Polska w te klocki raczej kiepska a w mniej werbalny sposob, ze Chorwaci (albo byli gracze waterpolo) nie umieja prowadzic jedna reka rozklekotanego Golfa po gorskich serpentynach :/ Przedwczesnie zakonczylismy podroz za Szawnikiem...
Z tamtad to juz tylko j jakies 30km do Zabljaka, turystycznego kurortu nad Czarnym Jeziorem. Zabrala nas 3ka Francuzow. Robili troche, ze tak powiem, wioche zachwycajac sie wszystkim co wiejskie i biedne, ale poza tym byli bardzo sympatyczni :)

Dojezdzajac do miasta nie wiedzielismy ktora gora nasza
- Moze ta? - zakret
- Ee nie no na pewno ta...
Z kazdym zakretem robilo sie piekniej a, jak okazalo sie pozniej, to byl dopiero poczatek :D
Szybkie zakupy w supermarkecie i piekarni (znalezlismy bardzo dobrze pakowalny i smaczny okragly chleb) i ruszylismy w strone pierwszego zaznaczonego na naszej zeskanowanej do palma mapie. Troche glupio bylo nie potrafic powiedziec sympatycznym Serbom, napotkanym zaraz za miastem, gdzie dzis spimy, ale coz 6€ za mape to jednak troche za duzo. Po kilkunastu minutach szukania szlaku schowanego miedzy domami (za kilka dni okaze sie ze wchodzac nieoficjalnym wejsciem zaoszczedzilismy 4€ :P) ruszylismy w gore. Bylo juz pozno (17:30) i troche sie martwilismy ze nie damy rady przed zmrokiem. Na szczescie kolejne drogowskazy, na swietnie oznakowanym szlaku, mowily ze mamy calkiem niezle tempo :)

Dotarlismy do doliny pod grania chwile przed zmierzchem. Zniszczona chata pasterzy to to czego dzis szukalismy :) Jeszcze przed rozbiciem namiotu a na chwile przed zachodem niewidocznego dzis slonca, zobaczylismy niedaleko cos na ksztalt dachu, jednak nie bylo juz czasu i zostalismy rozbijajac namiot przy resztkach koliby. Niebo nie zachwycalo przejrzystoscia co nie napawalo nas optymizmem na jutro ale na szczescie nie bylo zimno - jutro i tak dzien aklimatyzacji w drugim obozie :)

Kotor i Budwa

Kierowca ciezarowki ze zwirem wysadzil nas tuz przed brama do miasta. Nie mielismy problemu ze znalezieniem informacji turystycznej, wiec od razu dowiedzielismy sie gdzie jest hostel i wyciagnelismy pieniadze z bankomatu. Pelni nadziei poszlismy na internet i kawe, ale ze Kotor malym miastem jest, wszyscy czterej couchsurferzy zajeci albo na wakacjach. Udalo sie zostawic plecaki w kawiarni wiec poszlismy na spacer - obejscie calego miasta plus lody nad brzegiem morza nie zajelo nam dluzej niz dwie godziny.

Zakwaterowalismy sie w hostelu. Pokoj osmioosobowy, ale goscmi bylismy tylko my i sympatyczny mlody Anglik. Prysznic i obiad ugotowany w hostelowej kuchni. Glownym punktem dnia mialo byc rozpoczecie karnawalu na glownym placu. Poszlismy z naszym wspollokatorem Kenem, ale oprocz malego pochodu orkiestry detej nie bylo tam nic godnego uwagi... Muzyka typu disco polo z glosnikow, czworka ludzi troche starszych od nas tanczacych jakis dziwny uklad na scenie i tyle. Kupilismy w sklepie piwo i poszlismy do hostelu ;) Opowiedzielismy Kenowi o Mostarze, on nam o Stanach i bylo bardzo fajnie :) Aha. Zapewnilismy mu rozrywke rozkladajac namiot na pol pokoju zeby wysechl po ulewie w Dubrowniku ;) Noc minela przy akompaniamencie komarow i chrapania Kena.

Kolejny dzien - ruszamy do Budwy. W hostelowym pokoju znalezlismy ksiazke (nie Kena), ktora ktos zostawil, a ze mojego Pilcha skonczylam juz w Piranie, z radoscia przygarnelam zgube :) Ruszylismy pozno, bo nam zeszlo sporo czasu na pisaniu requestow do Podgoricy, zeby miec gdzie spac po gorach. W koncu stanelismy na drodze, skad po 10 minutach zabrala nas rodzinka Maltanczykow. Po krotkim spacerze Budwa nas nie zachwycila, ale humory nam sie poprawily gdy przyszedl sms. "czesc, tu Vuk z Podgoricy, jesli jestescie jeszcze w Kotorze czy Budwie mozemy sie spotkac wieczorem i pogadac". Nie wiedzielismy za bardzo gdzie spedzimy te noc, wiec odpisalismy ze nie jestesmy pewni czy zostaniemy na noc w Budwie czy pojedziemy rozbic sie nad jeziorem szkoderskim. Pomyslalam sobie glosno ze byloby smiesznie gdyby sie okazalo ze Vuk ma tu mieszkanie i ze mozemy u niego zostac. Po chwili przyszedl sms wlasnie o takiej tresci! :) Szukajac hosta w Podgoricy znalezlismy w Budwie :)

Mielismy pol dnia do spotkania z Vukiem. Spedzilismy go na plazy i w chinskiej restauracji gdzie, uwaga, nauczylismy sie jesc paleczkami ;) ok. 21.30 bylismy juz w mieszkaniu Vuka, z dwoma innymi CSami - Polka Zuza i Amerykaninem Travisem. Ugotowalismy razem obiad (jakzeby inaczej, spaghetti), wymienilismy sie stopowymi przygodami i pojechalismy na beach party :) miejsce bylo strasznie fajne, bar na plazy z palmami i slomianymi parasolami, ale imprezy nie bylo - tylko kilka grupek siedzacych przy piwie. Po powrocie do domu Vuk obiecal nas zawiezc rano do Podgoricy, wiec bylismy pewni ze juz jutro wieczorem bedziemy w gorach :)