czwartek, 30 lipca 2009

25 - 27.07 - W Ifolandyie

Telefon zadzwonil - sms: good day! it's Ifo, where are you? Bylismy wniebowzieci :) kilkanascie minut pozniej siedzielismy z okolczykowanym, dlugowlosym blondynem na kawie w przybrzeznej kafejce.

Rozmowa sie niezbyt kleila, co chwile zagadywal kogos znajomego. Rozkrecilo sie jak juz przyjechalismy autobusem do jego domu (Ifolandu ;)). Wielki ogrod, drzewa, hamaki, warzywa, piec kotow i pies :) popoludniu pojechalismy rowerami (ma ich z 10) na plaze. Moj mial koszyk i rozowa rame :D po powrocie poznalismy dwie szalone Litwinki ktore wjechaly do Chorwacji nie majac paszportow, przyjechal znajomy Ifa i zjedlismy krolewski obiad z grilla. Mieso, ziemniaki, warzywa z ogrodka... To bylo to, czego potrzebowalismy :)

A wieczorem? Reggae party :) wsiedlismy w 7 osob do samochodu i pojechalismy do dodo bar, knajpy na wybrzezu, gdzie grupa z Wloch dawala koncert. Bylo strasznie fajnie, choc o 3 bylismy juz sporo padnieci i Kuba mial wielki katar. W domu bylismy jak juz switalo :)

Na drugi dzien towarzystwo bylo bardzo wczorajsze. My tymczasem dziarsko wskoczylismy na nasze wspaniale pojazdy i pojechalismy do Rovinj. Jechalismy brzegiem morza, najpierw przez camping, potem przez lasek i park (w ktorym spalismy 2 dni wczesniej), w sumie zajelo nam to jakies 40min. Na miejscu pochodzilismy waskimi uliczkami, porobilismy sobie pelno zdjec. Rovinj jest miasteczkiem podobnym do Piranu, choc wiekszym (ale scisle centrum jest mniejsze) i, niestety, o wiele bardziej turystycznym. Idea ta sama - male kamieniczki stloczone na okraglym, wysynietym w morze cyplu, poprzedzielane waziutkimi uliczkami z wywieszonym praniem :) W centrum kosciol (tu - sw.Eufemii, ktorej trumna przybila do brzegu Rovinj 300 lat po smierci).

O 6 bylismy juz w domu na obiecanym obiedzie. Ifo znow nazbieral warzyw z ogrodka, zrobil salse i ugotowal z 2kg makaronu :) Przyszli znajomi i znow siedzielismy zajadajac przepyszny obiad. Poszlismy spac juz po 10, nazajutrz zbieramy sie w kierunku Plitwic...

Pobyt u Ifa byl naprawde odprezajacy :) rowery, plaza, zwiedzanie, gotowanie... To to, czego szukalismy w te wakacje :) Oby wiecej takich hostow w tej podrozy! :)

24 - 25.07.09 - Do Rovinj w Chorwacji

Zaraz po skonczeniu pisania poszlismy na ostatni spacer po Piranie, ktory mial sie skonczyc updatem bloga w Caffe Neptun. Skonczyl sie w Caffe Teater na koncercie Carlosa - Wlocha z gitara grajacego klasykow (Presleya,...) :P

Rano wstalismy wczesnie bo przed nami spory dystans i przede wszystkim pierwsza prawdziwa granica. Michaela, nasza gospodyni, zaprosila nas na pozegnalna kawe. Gadala jak najeta, o swoim synu, o jego pracy, pytala o nasza wyprawe, a my kiwajac glowami lapalismy sie pojedynczych slow zeby zrozymiec choc kontekst naszej "rozmowy".

Obdarowani nektarynkami ruszylismy przed siebie. Na poczatek 2km podejscia na szczyt klifu pod ktorym zbudowano miasto - godzina w tym upale i juz jestesmy mokrzy.
Drugie sniadanie czyli tradycyjnie chleb z nutella, weszlo nam blyskawicznie :)

Najedzeni i szczesliwi rozstawilismy sie z kartka 'HRVATSKA' na, jak sie nam wydawalo, swietnej miejscowce. Ale albo Chorwacja nie jest juz tak popularna jak jeszcze rok temu (falsz dowiedziony pozniej) albo my wygladamy jak zbiry (ze to falsz to sie chyba wszyscy zgodzimy ;P ) albo po prost skonczyla sie nam dobra stopowa passa :/ Czekalismy ponad 1h 40min :/ Ula zaczela juz nawet czytac ksiazke na moich zmianach, ja zaczalem prowadzic badania ilosciowe na temat "Srednia ilosc samochodow z obu dostepnych kierunkow na ture a czas lapania stopa". Nie wiem co Uli wyszlo z czytania ale ja powiem ze na 10cio minutowa zmiane przypadalo ok. 100 samochodow wiec w ciagu calego tego czasu na tym 'swietnym' skrzyzowaniu minelo nas jakies 1000 samochodow. Zabral pewnie 1001 :D

Zawsze wiedzialem ze ludzie z Renault Twingo sa w porzadku, zabral nas jeden z nich. Dwudziestokilku latek jadacy do Umagu. Mial nas dowiezc do pierwszego duzego skrzyzowania za granica ale te granice najpierw trzeba bylo przekroczyc. Nasza pierwsza prawdziwa granica :) Koniec UE, koniec Shengen, wyjezdzamy naprawde :)
Kazdy kto widzial zdjecie w moim paszporcie wie, ze wygladam tam ni mniej ni wiecej tylko jak kolumbijski przemytnik kokainy ;) Dwa lata temu pani ukrainskiej celnik tez sie nie podobalem ale nic nie zrobila. Celik chorwacki taki latwy juz nie byl.
- Dober dan! - kierowca podaje paszporty
- Dokad? - spojzenie na jego paszport, ok.
- Ja do Umagu. A to 'sztopery' oni do Rovinja... - celnik patrzy na paszport Uli, ok.
- Sztopery? Do you speak english?
- Yes we do - odpowiadamy z usmiechem na twarzach a celnik dociera do mojego przemytniczego paszportu.
- Prosze zjechac na parking...
Bylo nam glupio wobec naszego kierowcy bo opoznialismy pewnie jego podroz, okazalo sie jednak ze on tez pierwszy raz wjezdza do Chorwacji i podchodzi do tego tak jak my czyli z usmiechem - jeszcze. Celnik kazal wysiasc z samochodu i pojsc za nim do budynku, do srodka wszedlem jednak tylko ja - nadal usmiechniety bo przeciez wszystko z nami w porzadku. Mina zrzedla mi dopiero gdy posadzony na krzesle uslyszalem ze ow celnik specjalizuje sie w wyszukiwaniu przemytnikow narkotykow i ze w zasadzie moze ze mna zrobic wszystko :| Od kontroli osobistej po areszt. Ale wystarczy ze sie przyznam tak jak inni (bo bylem juz ponoc 11ty dzis), zwazymy, opieczetujemy i bedzie na tzw. "uzytek wlasny".
- Nic nie mam, nawet nie pale papierosow...
- Why are you lying to me?
I jeszcze kilka wymian tych samych przeformulowanych zdan az w koncu:
- Ok, to teraz idz i powiedz Urszuli to co ja ci powiedzialem.
Wszedlem zamieniajac sie miejscami z naszym kierowca. Ledwo zdazylem wytlumaczyc Uli o co chodzi i juz za plecami slyszymy:
- No to co macie mi do powiedzenia?
- Nic, nic nie mamy...
Puscil nas i pojechalismy dalej choc ochloniecie zabralo nam chwile.

Dojechalismy do zjazdu na Umag i dotarlo do nas ze nareszcie jestesmy za prawdziwa granica - jestesmy w Chorwacji :D

Milczacy stop przewiozl nas przez jedna z dziwniejszych autostrad na swiecie - jednopasmowa :o
Wysadzeni na zjezdzie zlapalismy pierwszego kobiecego stopa w tej podrozy. Bosniaczka, byla stoperka, mieszkajaca nawet kilka lat w Krakowie, zabrala nas do Rovinia.
Pierwsze co rzucilo nam sie tu w oczy to maly rozdzwiek miedzy naszym i chorwackim rozumieniem niebieskiego 'i'. U nas to miejska (darmowa) informacja turystyczna, tu to wszystko co ma najmniejszy nawet zwiazek z turystami a dokladniej z pieniedzmi turystow. 'Tourist Agency' sa tu na kazdym rogu, szkoda tylko ze tak malo mozna w nich zalatwic. W wiekszosci po prostu sprzedaje sie wycieczki po morzu, w innych bookuje hotele. Na szczescie w wykopanym z plecaka przewodniku (dzieki Wojtek!) znalezlismy w koncu 'Tourist Infirmation' :) Szkoda ze dopiero nastepnego dnia ;)
Caly dzien probowalismy sie dodzwonic do Ifo, naszego hosta mieszkajacego niedaleko stad, jednak za kazdym razem gdy wciskalismy zielona sluchawke, pani Chorwatka mowila do nas cos cieplym glosem, chorwackim glosem. Mocno podlamani siedzielismy na brzegu oprozniajac garnek owocow z jogurtem.
Zdecydowalismy sie na noc w parku, ktory pozniej (przewodnik ;P) okazal sie czyms w rodzaju ogrodu botanicznego. Miejsce bylo bardzo dobre, powiedzialbym nawet ze wygladalo jak male pole namiotowe - dla nas idalne :) Namiotu jednak nie rozbilismy bo badz co badz to park i wybijac sie nie trzeba. W nocy mielismy wiec powtorke z wszystkich naszych dotychczasowych nocy pod chmurka.
Tak jak w Peniaflorze i Barbate niedaleko byla impreza - techno do 6tej.
Tak jak w Penaflorze odwiedzily nas zwierzaki - tym razem jez :)
I tak jak w Tarifie, Ula obudzila sie z okiem 'podbitym' przez komary :/ Na szczescie bylismy przygotowani i Zyrtek razem z wapnem szybko pomogly :)
Rano zjedlismy sniadanie nad morzem - chleb, nutella i upragniona kawa :) W miescie znalezlismy wlasciwa informacje turystyczna, zdobylismy mape i info o wi-fi. W tej chwili telefon Uli zadzwonil...

piątek, 24 lipca 2009

22-23.07 - jak to dobrze wstac o 5.30 (5.58) - powod 2 :)

Godzina piata, minut czterdziesci, Kuba budzi mnie rozentuzjazmowanym
szeptem - sms od Briny! mozemy spac na balkonie w Piranie, telefon do
mieszkajacej w domu babci - trzeba zadzwonic zanim przyjedziemy :)
mimo dobrych wiesci troche sie nam przysnelo (wyskoczylismy z lozka o
5.58 i o 6.10 juz bylismy ubrani i przepakowani, choc jeszcze nie
obudzeni :)) Pomimo drugiej szansy zapomnielismy zrobic sobie zdjecia
z Urbanem, ale i tak dobrze go zapamietamy :)

A wiec kierunek - wybrzeze! :) kupilismy pyszny, jeszcze cieply chleb
w piekarni, zjedlismy sniadanie na przystanku autobusowym i po kilku
minutach stania juz bylismy w samochodzie do Ljubljany. Kierowca kupil
nam na stacji benzynowej po batoniku, wysadzil w centrum miasta i dal
zetony na autobus :) na znajomym juz nam zachodnim koncu Ljubljany
czekalismy moze z pol godziny, az pewna wesola para zawiozla nas do
Kopru. Stamtad juz tylko 20km z milczacym kierowca w kierunku
Portorozu i ostatnie 2km z wesolym mlodym ojcem jadacym po syna do
Piranu :) I tak znalezlismy sie na miejscu ledwo po 11 :)

Nasza babcia odebrala telefon za trzecim podejsciem, gdy juz
siedzielismy na tarasie kafejki z widokiem na Adriatyk. Nie ma to jak
sie umiec dogadac: "Dober dan, sem Polonia... yyy... Brina...".
Nastapilo kilkuzdaniowy wywod z ktorego zrozumialam tylko slowo Piran,
ale juz wiedzialam ze mam do czynienia z sympatyczna osoba :)
Pozostalo przekazac telefon barmance, zeby zapisala nam adres, pod
ktory mamy dotrzec, i ruszyc w miasto :)

Juz na pierwszych uliczkach bylismy oczarowani :) szerokie na metr,
ograniczone starymi kamieniczkami z obdartym, kolorowym tynkiem,
rozwieszone pranie... W informacji turystycznej dostalismy mape -
nasza uliczka, Gregorciceva, jest w scislym centrum, ciagnie sie
wzdluz wybrzeza! Znalezlismy dom i drzwi otworzyla nam siwa,
usmiechnieta i trajkoczaca po slowensku staruszka w stroju kapielowym
:) i, co najciekawsze, wcale nie zaprowadzila nas na balkon, ale do
pokoju z lazienka i aneksem kuchennym... Dla pewnosci zapytalismy, czy
mamy cos za to zaplacic, ale powiedziala cos w stylu "przyjaciele
Briny" i ze druga noc juz na balkonie bo przyjezdzaja inni goscie. Nie
moglismy w to uwierzyc :) pokoj ma osobne wejscie z ulicy i wystarczy
przejsc szerokosc kamieniczki, by znalezc sie nad morzem...
Spedzilismy kilka godzin na plazy (a raczej na wielkich kamieniach),
zjedlismy ryz z warzywami ugotowany w naszym aneksie kuchennym i
poszlismy eksplorowac miasteczko z aparatem :) owocnie :) Wieczorem
zjedlismy pizze nad morzem (zachodu slonca nie bylo bo chmury) i
pospacerowalismy wzdluz morza :) Po prostu pieknie :)

Dzisiaj (w koncu nie mamy zaleglosci w pisaniu!) wstalismy o 9.
Gospodyni powiedziala (jednak umie troche po angielsku ;)) ze da nam
znac kiedy mamy sie zebrac bo sama nie wie czy goscie przyjada dzis,
czy jutro. Poszlismy na zakupy (dzis jemy spaghetti z pomidorami i
tunczykiem), kupilismy kwiatki dla gospodyni i ruszylismy na plaze :)
jest godz. 17, jeszcze nie ma wiadomosci o nowym gosciu wiec chyba
zostajemy w pokoju :)

20-21.07.09 - Czemu warto wstac o 5:30? (powod 1.)

Wiem ze pytanie zawarte w temacie moze wydac sie zgola absurdalne,
szczegolnie dla mnie - homo spiochusa ;) a kednaknwarto, czase m moze
ci to nawet uratowac tylek.

Urban zaspal. My musielismy sie calkowicie przepakowac przed gorami
wiec wstalismy z pierwszym budzikiem i spokojnie czekalismy az (jak
sie okazalo) zleci w panice o 6:15.
6:28 zegnamy sie z nim za sklepem w centrum Bledu i ruszamy w strone
austrady w Lasce. Jakos na zlosc nikt nie chcial nam sie zatrzymac a
maszerowanie z plecakiem o tej porze bez sniadania i co gorsza bez
kawy, to nie jest dobra pobudka :/ docieramy do upragnionego ronda po
jakixs dwoch godznach i tu pojawia sie kolejny oroblem - jedziemy
autostrada czy przez miejscowosci? Kto pojedzie dalej? Czy ktos o tej
porze jedzie do Mojstrany pod Triglav? Cala gora problemow... Stajemy
przy lokalnej drodze - nic, stajemy przy autostradzie - nic. Jestesmy
tu juz ponad godzne - tracimy czas. Tak cenny bo przeciez jeszcze dzis
mamy stanac pod Domem Staniceva - pobic swoj rekord wysokosci, na
ponad 2380m !
W koncu zatrzymal sie nasz dzisiejszy zbawca - pracownik pobliskiej
bodaj huty. Podrzucil nas do polowy drogi a po zalatwieniu swouch
spraw wrocil zeby dowiezc do jej konca. Stamtad juz piszlo gladko i
przed 10ta bylismy w Mojstranie. Nareszvie jest czas i warunki na
sniadaniei kawe :)
Troche nam tu zeszlo - zakupy, informacja turystyczna, ostateczna
decyzja ktoredy isc. wyruszylismy dopiero przed 11ta. Pimimo
wszechobecnych segesti doliny Vraty zdecydowalismy sie na doline Kot
bo ponoc szybsza. Godzine zajelo nam dostanie sie do doliny. Banan
dodal sil na kilka kolejnyh kilometrow. Gdy wyszlismy z lasu, powoli
rysowal sie nam dzisiejszy glowny punkt programu - kamienisty zleb,
pokryty sniegiem i golobozami. Bylo tam wsztstko - kamyki wielkosci
groszowek i skaly jak ciagnik tira. Co wiecej, okazalo sie ze zleb nie
jest po prostu zwyklym, prostym zebem - nasz zleb ma na sobie male
gorki na ktore trzeba sie doslownie (!) wspinac.

Z kryzyszmi rozlozylismy sie po rowno - Ula oslabla na poczatku, choc
nieznaczne i dzielnie sobie poradzila. Ja zaczalem slabnac juz w
zlebie. Ciezki plecak doslownie mnie pokonal. Nogi przestawaly sie
sluchac, zoladek zaczal wariowac - braklo sil... Gora tez nie okazala
sie przyjazna. Motywacja 'juz widac koniec zlebu' okazala sie tak
bolesnie falszywa. Na szczycie zamiast grani zabaczylismy wielki dol
:| Pierwszy potraktowalismy jako smieszne rozczarowanie, trzy kolejne
sciely mnie z nog. Doszedlem chyba tylko dzieki Uli i jej motywujacym
slowom.

U progu schroniska z radosci wykszesalem z siebie ostatnia sile i az
podskoczylem z tym wszystkim. Wycienczeni, tak to chyba dobre slowo,
usiedlismy w jadalni. To ze bylo na prawde ciezko tu wejsc
rozumielusmy - to calkiem naturalne (w koncu to Alpy!) ale tego co
nieprzejednanym tonem oznajmila nam gospodyni juz nie bylo tak
sensowne - znizki nie ma, 20€ za noc za osobe :o Z wychodkiem na
zewnatrz, zimna woda i bez pradu w gniazdu, to wszystko kosztowalo nas
2/3 tygodniowego budzetu! Jak sie okazalo pozniej, takie warunki to
czesc dzialan slowenskiego rzadu - chca zmniejszys ilosc ludzi
spiacych w gorach :/ Ja mowie: nie tedy droga Slowency!

Pamietace Australijczyka z Bledu? Spotkalismy go tutaj :D Co wiecej,
powiedzial ze glupio mu bylo ze tak odszedl wtedy. Stanelo na tym ze
jak zejdziemy do tej samej doliny co oni, to podwioza nas do Bledu :)

Ledwo stalismy na nogach, wiec zaraz po obiedzie (chinskie z ryzem)
zasnelismy jak kamienie (ze zlebu ;) ). Rano nieoczekiwanie pojawila
sie opcja wejscia na Triglav (do tej pory jej nie bylo ze wzgledu na
cene noclegu). Mielismy wejsc na szczyt i od razu zejsc do Vraty do
australijczykow. Po policzeniu godzin wydawalo sie to wykonalne wiec
skozystalismy i juz po godzinue marszu bylismy w Triglavskim Domu
(miliardy razy lepsze miejsce!). Szlismy z jednym plecakiem z
najwazniejszymi rzeczami. Ruszylismy na szczyt w towarzystwie malych
chlopakow prowadzonych orzez swoich ojcow na gore gor Slowencow.
Ekspizycja sciezki nas zachwycila :) Lancuchy, uchwyty i kolki, to
wywolywalo usmiech :) Niestety musielismy sie wycofac ze wzgledu na
pogide. Kilka osob postraszylo nas ze sie zalamie (co okazalo sie
nieprawda), a chmura nacierajaca na szczytowa gran wyyladala groznie.
Jeszcze nie wuemy dokladnie jak wysoko wyszlismy ale rekord zostal
pobity a doswiadczenie z duza ekspozycja i wspinaczka bardzo nas
satysfakcjonuje :)

Wrocilismy do stanicewa. Nudle, repack i w dol :) Mielismy do wyboru
dwa szkaki, oznaczone na mapue jako rather hard i very hard. Poszlismy
pierwszym ze wzgledu na plecaki ale i tak mielismy po drodze sporo
okazji do cwiczenia wspinaczki z pomocami :)

Na dole czekali Australijczy. Przez chwile nie moglismy sie znalezc co
wywolalo w nas spora panike (do konca doliny 12 km a co dopiero do
Bledu!), ale ostatecznie sie znalezlismy i po krotkim oczekiwaniu na
odpowiedz od Urbana, moglismy juz spokojnie zasnac na jego sofie.

18-19.07 - Bled; W obozie slowenskich harcerzy z liceum

Gdy o 13 Juliji jeszcze nie bylo w domu, zaczelismy sie ostro
denerwowac czy zdazymy dotrzec tego dnia do Bledu. Albo nad jezioro
Bohinj, obojetne, bo hosta w Bledzie mielismy umowionego dopiero na
nastepna noc. Dzien zapowiadal sie pechowo, ale rozpoczal sie
zaskakujacy ciag przypadkow doprowadzajacy do tego, ze pisze tego
posta w takich a nie innych okolicznosciach w Piranie. Ale o tym
pozniej :)

Tak czy siak, w sobote 18 lipca lalo jak z cebra wiec i tak trudno by
bylo zlapac stopa. W koncu opuscilismy mieszkanie Juliji i sluchajac
jej zapewnien o idelnym miejscu dla stopowiczow poszlismy na zachod
miasta, w przerwie miedzy jedna ulewa a druga. I owszem, byli tam
stopowicze, ale jadacy na wybrzeze. Poradzili nam, zeby pojechac
autobusem na polnoc Ljubljany. Po drodze w niebie pekla rura i gdyby
nie kurtki przeciwdeszczowe to bylibysmy cali przemoczeni. Pod wiata
przystanku czulam sie jak na statku podczas sztormu, albo przynajmniej
mysle ze tak wlasnie jest na statku podczas sztormu tyle ze nie bujalo
;)
Na dalekiej polnocy osiagnietej autobusem nr 1 dalej troche padalo,
ale nie poddawalismy sie. Pokonwersowalam sobie z 70-cioparoletnim
Amerykaninem o podrozach i stopowaniu, ktory nie slyszal o Jacku
Kerouacu ale cos mu switalo przy beat generation :) Potem doczepil sie
do nas jakis Sloweniec za wszelka cene probujacy nas przekonac ze na
pewno nie uda nam sie dotrzec do Bledu...

O 18 napisalam smsa do Juliji czy jesli nie zlapiemy nic do 19 to czy
moglibysmy zostac u niej jeszcze jedna noc. W momencie gdy wcisnelam
"wyslij" zatrzymal sie samochod :) Julija odpisala ze oczywiscie
mozemy zostac. Ale jedziemy! :)

Chlopak, ktory nas podwozil, akurat skonczyl liceum. jechal na oboz
harcerzy w poblizu Bledu i zaprosil nas zebysmy pojechali z nim. No to
pojechalismy :) Towarzystwo bylo w wieku licealnym i niezbyt sie nami
interesowalo, gadalismy w sumie z jedna dziewczyna w naszym wieku,
Brina. W toku rozmowy wyszlo, ze jej rodzina ma dom w Piranie i w
sezonie wynajmuje pokoje. Brina obiecala zadzwonic do mamy i zapytac,
czy nie moglibysmy sie tam zatrzymac, nawet na karimatach na balkonie.
Jej mama nie jest zbyt chetna przyjmowac znajomych Briny i kiedys
chciala od nich po 20 euro za noc, ale warto sprobowac.
Wieczor spedzilismy grajac w karty z licealistami. Ten wieczor
zaliczamy do najbardziej nieprawdopodobnych w naszej podrozniczej
karierze :)

Po dosc chlodnawej nocy w namiocie podziekowalismy za wszystko,
pozegnalismy sie i ruszylismy do Bledu. Po jakiejs godzinie stanelismy
nad jeziorem :) Mielismy czas do 18 - wtedy Urban mial nas zabrac na
nasza blejska sofe. Popstrykalismy zdjecia, wspielismy sie na zamek,
wypilismy kawe w fajnej kafejce (gdzie zdobylam swietny plakat z
Dalim!) i gleblismy sie na trawce nad jeziorem. I tu pojawia sie druga
wazna a zupelnie przypadkowa osoba w naszej podrozy, Australijczyk.
Dopiero co przyjechal z lotniska z Ljubljany i chcial zadzwonic bo
jego telefon nie dzialal. Dalam mu swoj, podziekowal i poszedl.
Jeszcze wroci, ale o tym Kuba :)

Urban zrobil u siebie nalesniki z domowej roboty morelowa marmolada,
pokazal zdjecia z Piranu i Sycylii, pogadalismy troche i poszlismy
spac po 22 bo na drugi dzien ruszamy z domu o 6.15 - nasz host do
pracy, my na Triglav :)

16 - 17.07.09 - Ljubljana

Wyladowalismy na laweczce pod drzewem. Ula oddala sie temu czemu
oddala by sie w Zlatolicach gdybysmy mogli zostac tam troche dluzej -
lezeniu i lataniu wsrod galezi oslaniajacego nas drzewa. Ja zabralem
sie za pisanie.
Po jakims czasie uslyszelismy gromkie 'Heloo!'. Podnieslismy glowy a
tam z usmiechem przywitala nas Julija, ktora wlasnie wrocila z udanej
rozmowy o prace :)
Jej mieszkanie nas zachwycilo - jesli pamietacie male mieszkanie
Muigela i Lore z Madrytu to to jest jeszcze mniejsze i jeszcze
fajniejsze ;)
Po krotkiej rozmowie ruszylismy w miasto tradycyjnie zahaczajac
jeszcze o sklep. Zaopatrzeni w jablka, sliwki i moje brand new 'sun
glasy' ;) , moglismy zaczac poznawac stolice Slovenii.
Od razu uderzyla nas roznica, a raczej przepasc, dzielaca Ljubljane i
Budapeszt. Gdy tam wszystko jest wielkie, tu wszystko wydaje sie jak
wyjete z Nowego Sacza ;) Pierwszego dnia odwiedzilismy tylko park
Tivoli w centrum, do ktorego z obrzezy miasta doszlismy na nogach w 20
min. Bylo baaardzo goraco wiec po krotkiej sjescie i probie bebniarzy,
wrocilismy prawie ta sama droga na zrobiona przez nas kolacje z
Julija.
Drugi dzien to juz stricte zwiedzanie. Przez ulice Krakowska :)
dotarlismy do starego miasta gdzie miedzy stolikami unosil sie zapach
jedzenia, biegali kelnerzy i grali cyganie (Ula mowi ze bez ladu i
skladu ale mi sie podobalo ;P ). Spodobala sie nam ta Ljubljana ale
dalej nie byla stoliczna. Natomiast zamek i pobliski punkt widokowy
(obrosniety drzewami) nas nie zachwycily. Coraz czesciej widac tu
wplatanie nowoczesnych elementow w takie miejsca.
Po kilku seriach zdjec robionych sobie nawzajem w bocznych, troche
mniej obleganych uliczkach, ruszylismy dalej w strone slawnej (ponoc)
ul. Metelkowej. Choc troche na okolo (przez lody :P) dotarlismy do
tutejszego centrum off'u, prawie w tym samym momencie co Julija, z
ktora bylismy umowieni na kawe = sok pomaranczowy. Zobaczylismy
miejsce calkowicie pokrecone a momentami nawet przekrecone. Zobaczycie
na zdjeciach bo jakos nie umiem opisac tego miejsca.
Kawa = sok pomaranczowy, w pobliskim muzeum etnograficznym (?) i w
droge. Julija do siostry na impreze urodzinowa, a my do domu, juz
troche bardziej stolicznymi ulicami. Autobus nr 6 dowiozl nas na
odpowiedni przystanek i tu pojawil sie jakze wazny problem - co zjesc
na kolacje? Na szczescie jest InterSpar i jego pomocne rozwiazania
techniczne czyli gotowe mielone w sosie, idealne do spagetti :D Eh
jakie to bylo dobre :)
Wieczor uplynal nam raczej komputerowo, na pisaniu requestow i
update'owaniu bloga, bo jak wiadomo nieograniczony dostep do Internetu
nie zdaza sie czesto.

Pewnie niektorzy powiedza ze mala, i klimatem i fizycznie, stolica to
pozytyw. Moze w ciagu roku to 200tu tysieczne miasto zyje jakos
inaczej. Ale mimo ze jest bardzo milym miastem, Ljubljana jakos do
mnie nie przemowila, napewno nie tak jak Budapeszt ;)

sobota, 18 lipca 2009

15.07 - z wegierskiej stolicy na slowenska prowincje

W srode rano ruszylismy zatloczonym i parujacym autobusem z naszego Dworca Wschodniego na skraj miasta. Na plecach wielkie plecaki, w reku niecaly litr wody mineralnej (wszystkie forinty poszly na bajonsko droga komunikacje miejska), przed nami prawie 400km drogi do Zlatolic, miejscowosci miedzy Mariborem a Ptujem. I jeszcze slowa Gabora, ze ten dzien bedzie najgoretszym dniem roku. Ale kto ma dac rade jak nie my ;)

Przy drodze w kierunku Balatonu stali juz autostopowicze, ale po wymianie kilku zdan poszlismy dalej, w poszukiwaniu fajniejszej miejscowki. Literka po literce wpisalismy nazwe miejscowosci na kartke z bloku (Nagykamizsa - nawet nie probowalismy tego wymowic), Kuba stanal przy zatoczce i nawet nie zdazylismy sie dobrze spocic, gdy zatrzymal sie gosc akurat z tej miejscowosci. 190km drogi minelo nam na doszkalaniu sie z zakresu sekwencjonowania etapow produkcji, statistical approximations i dependent events :) (audiobook po angielsku majacy dzialac jako inspiracja dla wlasnej biznesowej ksiazki naszego kierowcy).

W Nagy... mielismy dylemat, czy jechac w kierunku granicy z Chorwacja i potem wzdluz niej mniejsza droga ku granicy ze Slowenia, czy jechac naokolo, ale wiekszymi drogami. Niestety wybralismy pierwsza bramke (bo zatrzymal sie gosc jadacy wlasnie w kierunku Chorwacji)... Po polgodzinnej jezdzie znalezlismy sie na naszej malej drodze wzdluz granicy... Stalismy tam ponad godzine. Samochody sie zatrzymywaly, ale niestety tylko z jednym wolnym miejscem, a rozlaczanie sie i jechanie na raty nie wchodzilo w gre. Siedzac tak i powoli bedac pozeranymi przez komary ˝pogadalismy˝ sobie z pewna babcia ktora przez chyba 10 minut w najlepsze opowiadala nam po wegiersku cos, na co moglismy tylko skinac glowa i sie usmiechac :) Bylo cos o Jugoslawii, to wszystko co zrozumielismy.

W koncu zatrzymal sie facet w busie. Po angielsku (na szczescie) wytlumaczyl nam, ze stoimy przy starej, juz prawie nieuczesczanej drodze, a jakies 10km stad jest nowowybudowana autostrada... Na naszej mapie Wegier, wydanej jakies 5 lat temu, jeszcze jej nie bylo ;) Wzial nas do auta i dowiozl w odpowiednie miejsce :)

Tam - ani grama cienia, wody zostalo jakies cztery lyki, no ale co mamy robic? Wyciagnelismy ˝Spis cudzoloznic˝ Pilcha i czytalismy na zmiane na glos i czas mijal troche szybciej. Byla godzina 15, wiec jeszcze nie tak zle, pozostalo tylko czekac.

Po jakiejs godzinie zatrzymal sie bus i zawiozl nas na stacje benzynowa, juz w Slowenii. Kupilismy super zimna wode mineralna i juz bylismy szczesliwi :)
Stopa zlapalismy szybko, kiedy podeszlam do kierowcy na stacji benzynowej (znowu bus, tym razem z rumunska rejestracja) i na migi dogadalam sie ze nas zawiezie w okolice Mariboru i wysadzi przy zjezdzie z autostrady, na Ptuj. Przejezdzajac nad Mariborem zobaczylam przez okno drogowskaz na Ptuj, ale nasz kierowca powiedzial ze to jeszcze nie tu (okazalo sie ze mowi po niemiecku wiec juz sie dogadalismy). Po chwili okazalo sie ze zjazd o ktory mu chodzilo jest jeszcze nie gotowy... przepraszajac, wysadzil nas na stacji benzynowej. Tam dowiedzielismy sie, ze 10km dalej jest czynny zjazd na Ptuj wiec wcale nie musial nas jeszcze wysadzac... No nic. Wsiedlismy do samochodu trzech mlodych Slowencow, z ktorego gdyby Kuby ze mna nie bylo chyba bym nie wysiadla ;) Zostawili nas przy prawidlowym zjezdzie i w ten sposb zostal nam tylko okolo 20-kilometrowy odcinek do Zlatolic. Stalismy z pol godziny i chlopak zawiozl nas prosto do naszej miejscowosci, chociaz sam jechal do Ptuju i musial dla nas nadrobic drogi :)

Z ulga usiedlismy na krawezniku w Zlatolicjach i napisalismy smsa do Evy, ze juz jestesmy. Po chwili poszukiwan znalezlismy odpowiedni dom i o 18.30 moglismy juz sie odprezyc...


Prikaži večji zemljevid

piątek, 17 lipca 2009

13-14.07.09 - Wielkie wegierskie solszalajzing

Wyjasnienie: postanowilismy zmienic koncepcje bloga i pisac o calych miastach/miejscach a nie o pojedynczych dniach.

Rewelacja! Budapeszt naprawde nas zachwycil ale nie zachwycil nas tak po prostu, normalnie. Zachwycil nas podwojnie! :D

Musze przyznac, ze przed wyjazdem z Krakowa nie docenialem tego miasta. Wydawalo mi sie ze zobaczymy wielki parlament o ktorym snila Ula, polazimy po miescie, zrobimy mala rozgrzewke przed glowna czescia wyprawy, ze to bedzie po prostu przystanek w drodze do prawdziwych atrakcji, ... NIE! Skale mojej pomylki mozna przylozyc jedynie do dwoch miar: wielkosci i mnogosci architektonicznych arcydziel tego miasta albo jego klimatu.

Na poczatek o wegierskiej manii wielkosci.
Po prawie calym dniu spedzonym w samochodzie oboje mielismy spora ochote na cos cieplego do jedzenia, Gabor zaproponowal omleta wiec w trojke poszlismy na pierwsza konfrontacje z wegierskim sklepem, ktory okazal sie (dzieki bogu) samoobslugowy choc (niestety) nie najtanszy. Po polowicznie wygranym boju z brudna patelnia, nasz omlet zamienil sie w jajecznice, w dodatku nie najsmaczniejsza :( Najwyrazniej na dzien mamy przewidziany tylko jeden "skill", dzis bylo to lapanie fantastycznych stopow ;)
Wieczorem wyszlismy na spacer po nocnym Budapeszcie i juz wtedy miasto zaczelo nas zachwycac i od razu zachwycac podwojnie.
Skupmy sie jednak na manii wielkosci. Zamek, a raczej palac i grod (palac nie ma osobnych murow jak Wawel) w Budzie to pierwszy dowod w sprawie "Wegrzy vs reszta swiata" - jest ogromny! Kolumny, schody, mury (najfajniejsze), wszystko tu jesli naprawde nie jest najwieksze to na pewno jest zbudowane tak zeby na takie wygladalo. No i ile tego wszystkiego :o Wszedzie gdzie do tej pory bylismy byla jakas architektonicznie swietna budowla. Plaza mejor w Madrycie, most w Rondzie, palac w Granadzie... jedna, dwie, max trzy budowle. Budapeszt ma ich na peczki! Wielkie i wspaniale jest tu doslownie wszystko co tylko dalo sie takim wybudowac. Parlament, plac bohaterow, muzeum narodowe i sztuki wspolczesnej, pomnik na czesc bojownikow o wolnosc (widziane dokladniej nastepnego dnia), most lancuchowy, wszystko ma tu w sobie cos wielkiego i majestatycznego, nawet muzeum rolnictwa w 'zamku drakuli' ;)

Juz tego wieczora zauwazylem cos odrozniajacego to miasto od wszystkich innych miast w ktorych do tej pory bylem i tu pojawia sie ten kluczowy element ktorym Budapeszt chwyta nas za serca. Dlugo myslalem jak to sformulowac: Budapeszt z miasta socjalistycznego stal sie miastem spolecznym, socjalnym ale w tym kulturowym/integracyjnym znaczeniu. Angielskie 'socializing' mogloby stac sie jego mottem. Podczas wieczornego spaceru wszedzie widzielismy ludzi, na trawie, na murkach, wszedzie byli ludzie. Smiali sie, bawili popijajac piwo z puszki. Kulturalnie, bez pijactwa, po prostu, normalnie. To tak jakbysmy w Krakowie spotkali sie pod Bagatela zeby podejsc do parku Jordana albo na bulwary pod Wawelem, zeby posiedziec razem na trawie przy piwie, wsrod setek innych podobnych nam - bez strachu przed policja, spokojnie i relaksujaco...
Pierwszym apogeum tego szoku bylo miejsce w samym centrum miasta. Gabor wspomnial ze mieli wybudowac opere ale cos poszlo nie tak i na skonczone fundamenty polozono tylko szlko. Na dole teraz stoja stoliki i bar, a na gorze, na szkle i trawie siedza ludzie. Rozmawiaja, smieja sie, graja na gitarze, tworza...

Nastepnego dnia ruszylismy w samotna podroz przez miasto. I znowu to samo. Po parlamencie w pelnym sloncu i czizie w Maku ladujemy na magicznej wyspie - wielkim (a jakze ;) ) parku na Dunaju. Jest 35st w sloncu a my w glowie mamy tylko te dwie jedyne mysli - woda i zimna. Wyspa to kolejne, o ile wspanialsze, miejsce spotkan. Jednak najwazniejsza jest tu fontanna - dzialajaca ( ;) ), wielka, z zimna woda i (co najwazniejsze) z miejscem na nogi :D Marzenia sie spelniaja ! Spedzamy tam dwie godziny i wracamy do domu, gdzie ja zabralem sie za uswiadamianie nam ze w swoim geniuszu nie zabralem adaptera do kart i od tera musimy ostro kombinowac z blogiem :/ Ula natomiast, za przygotowyzwanie pierwszych w jej zyciu ´own made´ racuchow :D Wyszlo jej przewspaniale, przepysznie i w ogole z powidlem Gabora smakowalo prawie jak w domu :)

To miasto ma tylko jedna wade - mieszkaja w nim Wegrzy, a Wegrzy jak wszyscy wiemy, mowia po wegiersku - najbardziej niezrozumialym i trudnym do zapamietania jezyku swiata. Wszystko rozbija sie o skojarzenia, bo zadnego z ich slow nie da sie z niczym 'naszym' skojarzyc. Jedynym punktem laczacym oba jezyki jest... Tam taram tam ! wazon ;D

Jutro jedziemy do Evy w Zlatolicach.

PS: Na Picasie sa tez nowe zdjecia :D nie udalo nam sie ich poobracac wiec se poradzcie ;P

13.07.09 - Glupi ma szczescie

Mowi sie, ze glupi ma szczescie. My wolimy wersje ze optymizm czyni cuda ;D
Na gorze borkowskiej, uzbrojeni w wode, sok i po 2 kanapki na glowe, stanelismy o 9.30. Czekalismy z godzine, powoli zdajac sobie sprawe z tego, ze chcemy tego samego dnia dotrzec do Budapesztu... ale w koncu przyjechal ;) w eleganckim BMW. Rozmawiajac o roznego rodzaju "katastrofach" (jego wspolnik wzial "dziewczyny" do Zakopanego innym BMW (cabrio) i podczas szalonej nocy zgubil do niego kluczyki i dokumenty. Tego dnia mieli podpisywac umowe leasingowa ;)). Jechalo sie "ciekawie", momentami pod 200km/h, nie zwazajac na wysepki i pasy w przeciwna strone ;) Co wazne, przezylismy.
Dojechalismy do Rabki o 11.30 i stanelismy na skrecie na Chyzne, gdzie czekal juz inny autostopowicz, zmierzajacy na Sycylie :) wsiadl szybko. Juz zaczelam sobie drzemac na zielonej trawce na poboczu, kiedy zatrzymala sie moja ulubiona Honda Civic jadaca do... Serbii :D I tak zlapalismy bezposredniego stopa do Budapesztu :) Kierowca jechal w podroz sluzbowa (jest konsltantem technicznym) do fabryki coca-coli. Tuz przed granica ze Slowacja zabral nas na nalesniki z serem, owocami i bita smietana. Pozniej ja oczywiscie zasnelam na ponad godzine, ale oboje wrocilismy do zycia gdy Waldek probowal 2 razy wyprzedzic przed zakretem tira a z naprzeciwka jechal kolejny... Znow przezylismy, ten dzien byl dla nas zdecydowanie szczesliwy ;) Ogolnie to fajny gosc z Waldka. Gdy juz bylismy na Wegrzech wyciagnal gpsa i stwierdzil ze nas bezposrednii pod dom hosta zawiezie :) tak sie stalo, wymienilismy sie mailami (spodobala mu sie idea couch surgingu i sie zapisze) i tak o 18.20 zapukalismy do drzwi Gabora... :)


Prikaži večji zemljevid

czwartek, 16 lipca 2009

WW czyli wszystko wspaniale :D

Z nami wszystko dobrze choc zapomnielismy adaptera do karty i nie mozemz latwo updateowac bloga. postaramy sie kupic adapter i byc bardziej na bierzaco.
calusz z okolic Ptuju.

czwartek, 9 lipca 2009

Wszystko sie da obejść

Jak nie z tej to zrobimy z drugiej strony, jak nie z tamtej to jeszcze inaczej - tak czy inaczej zawsze damy rade.
To zdanie powtarzamy sobie od kilku dni zdecydowanie za często :/ Od kłopotów z drogami w Albanii przez nieodpowiadających (albo odwołujących się) hostów, aż po zaskakujący brak czasu! to wszystko dało nam ostatnio ostro popalić. Najgorszy okazał się czas. Zaczęliśmy już nawet skreślać niektóre punkty z naszej mapy, nawet tak ważne jak Bobotova Kuka :o Okazało się że jesteśmy co najmniej tydzień do tyłu.

Udało się - znaleźliśmy rozwiązanie, jak zwykle mega proste i strrrrrasznie korzystne ;D Wykombinowaliśmy dodatkowe 8 dni i świat stał się piękniejszy :D

Już niedługo na dole w kalendarzu będziecie mogli zobaczyć co gdzie i kiedy a do następnego posta postaram się dorzucić "ostateczną" ;) wersje trasy :)

Do startu zostały 3 dni ! :D


UPDATE! 10.07.

Kalendarz skończony! Możecie go zobaczyć w okienku na dole. Nie będzie nas dokładnie 8 tygodni i jeden dzień :D Dzięki temu, że w końcu udało nam się dopasować daty do miejsc, możemy przedstawić Wam "ostateczną" wersję naszej trasy :D To ostatnia wersja jaką załączamy.
Zobaczycie, że kilka punktów zniknęło. Musieliśmy odpuścić Serbię i kilka fajnych miast (Maranello 'chlip' ;( ) bo zwyczajnie brakło nam czasu. Już wiemy że przejedziemy 6 500 km albo inaczej nieco ponad 4 000 mil a jeszcze inaczej 21 155 000 stóp... dużo - już nie możemy sie doczekać :D

Ruszamy w poniedziałek! :D

czwartek, 2 lipca 2009

Nowe spoty w kolejnych krajach! :D

Lista naszych obowiązkowych spotów ciągle się wydłuża :D Nie uwierzylibyście w jak wielu sytuacjach można dowiedzieć się o nowych świetnych miejscach w okolicach naszego półksiężyca :o Tak jest np z Półwyspem Góry Athos w Grecjii. Klimat tego miejsca i wszystkie obostrzenia, reguły i zasady związane z wejściem to państwa mnichów budzą gigantyczne wręcz pokłady ciekawości - we mnie ;P Ula już tak wielkim zapałem do tego miejsca nie pała - nie może (poczytajcie o Mt Athos, zrozumiecie o co mi chodzi ;) )
Zostaliśmy też zachęceni do Serbii :) i już wiemy że księżycowi wyrośnie wielka broda ;P Odpuszczamy natomiast Albanię. Już gigantyczna ilości przygody i spontana w tej wyprawie zdecydowanie odpowiada nam taka jaka jest - nie trzeba jej podnosić Albanią :)
Oto najnowsza wersja trasy w GE :)

PS. Aha no i chyba najważniejszy news tego posta - mamy hoste w Bledzie! Katja użyczy nam swojego trawnika pod nasz namiot :D