czwartek, 6 maja 2010

Ach, Marvinci…!

Co nas tak naprawdę pognało na te Bałkany? Widoki, ok. Miasta z ciekawymi historiami, owszem. Piękna natura (przede wszystkim góry) – zdecydowanie tak. Ale najbardziej skusiły nas opowieści o ludziach. Przyjaznych, bezinteresownych, pomocnych, szczerych. Nasza podróż dobiega końca i zdarzyło się podczas niej tak wiele, że nawet zapomnieliśmy o tych historiach o zupełnie przypadkowych ludziach, którzy dla podróżujących robią tak wiele i którzy zostają w pamięci na tak długo. A jednak :)

Stoimy sobie więc na poboczu drogi do Skopie, jest już późne popołudnie, ale przecież przed nami niecałe 100km. Samochody jeżdżą rzadko, a jak już jakiś przejedzie to nawet nie spojrzy. Okazuje się jednak, że nasza miejscówka to jednocześnie przystanek autobusowy i zaczynają się na nim zbierać ludzie. Najwyraźniej wzbudzamy zainteresowanie. Jeden z oczekujących podchodzi do nas i zaczynamy rozmawiać. Za pół godziny przyjedzie autobus jadący do Skopie i nasz nowy znajomy może nam załatwić zniżkę (bo nie mamy przecież przy sobie tyle miejscowych pieniędzy). Ale my nie chcemy jechać autobusem! Już tyle przejechaliśmy, ani razu nie zapłaciliśmy za transport :) Jakoś sobie poradzimy, dziękujemy, mamy namiot. Autobus przyjechał, ale pełen. Nawet jakbyśmy chcieli to kierowca nas nie weźmie. No to trudno, stoimy dalej, a Żika (nasz znajomy Macedończyk) zostawił nam „na wszelki wypadek” swój numer telefonu i wrócił do domu (tylko odprowadzał córkę na autobus). Staliśmy jeszcze z godzinę, aż zaczęło się ściemniać. Wzbudziliśmy zainteresowanie komarów, a częstotliwość przejeżdżających samochodów zmalała jeszcze bardziej. Zaczęliśmy się zastanawiać nad szukaniem miejsca pod namiot, a tu widzimy jak na motorze zbliża się do nas Żika… Wrócił, żeby zobaczyć, czy sobie poradziliśmy… Nie? Komary was przecież zjedzą, w pobliżu jest rzeka, a z namiotem to was przegonią bo to prywatne tereny. Ale już was zapowiedziałem i moja rodzina nie może się już was doczekać, macie przygotowane miejsce w domu mojego brata! Musicie przyjść. I co mieliśmy zrobić jak nie skorzystać?

I tak dotarliśmy do Marvinci. Na podwórku przy domu piątka dzieciaków, rodzice, wujkowie, babcie, kuzyni… Wszyscy obskoczyli nas i wypytują, wynoszą stół na podwórko, wszyscy się przyglądają, częstują sokiem, kawą, winogronami… Sensacja :) To sztuka zapamiętać wszystkie imiona, a oni co chwilę chcą nam coś pokazać, zdjęcia, dom, kury… Wieczorem gorący kurczak w ryżu z piekarnika i ………., pan domu gra na jakiejś dziwnej fujarce, bo jego ojciec grał, i dziadek, i pradziadek. Brak słów, żeby to wszystko opisać. Dostaliśmy własną sypialnię. Długo nie mogliśmy zasnąć z wrażenia, ale w końcu zmęczenie dało górę.

Rano pobudka, śniadanie i sesja zdjęciowa :) Nie chcą nas puścić, przecież musimy zwiedzić okolicę. Dzieciaki biorą nas za ręce i prowadzą do ruin osady rzymskiej, „starszej niż Stobi”. Czas jednak wyjeżdżać, Novica przecież czeka na nas w Skopie! Mała Maria się popłakała, Aleksander chował za nogą mamy, A………. ciągnęła za rękę żeby spróbować jeszcze innego rodzaju winogron. Musieliśmy jednak iść, nie umiejąc okazać wdzięczności poza sprezentowaniem drewnianej ikony, którą dał nam Nik z Salonik.

Do Skopie udało się dotrzeć szybko, w hipisowskim volkswagenie z parą Niemców, przy dźwiękach Boba Marleya. Novica okazał się fajnym hostem, zrobiliśmy razem z jego rodzicami i goszczonym też przez niego Kanadyjczykiem grilla, a wieczorem lał deszcz więc gadaliśmy w pokoju przy winie i oglądaliśmy filmiki na you tubie. W głowach mieliśmy jednak cały czas Marvinci, te roześmiane dzieciaki, tą ciekawość świata, „kiedyś przyjedziemy do was do Polski”. I jak to teraz opowiedzieć? Jak im podziękować, jak ich zapamiętać??



Going back...

I po Stambule… Te trzy dni to zdecydowanie za mało, żeby zobaczyć wszystko, co chcieliśmy… poza spotkaniem CS to w ogóle nie widzieliśmy azjatyckiej strony, która podobno jest dużo bardziej młodzieżowa i nowoczesna. Chcielibyśmy sobie poza tym pochodzić uliczkami tej starszej części (tej z Bazaarem, Hagią Sophią i Błękitnym Meczetem)ale już nie starczyło nam czasu… Ale co tam – na pewno jeszcze kiedyś wrócimy do Stambułu, lepiej – pojedziemy dalej, do właściwej Turcji  Mówiąc w skrócie, to ogromne miasto zrobiło na nas ogromne wrażenie (dojeżdżając do niego już byliśmy wśród wieżowców i nowoczesnych budynków, a do centrum jechaliśmy autostradą jeszcze ponad godzinę) i na pewno go szybko nie zapomnimy.

Wyjeżdżając ze Stambułu okazało się jednak, że niby wracamy już do domu, ale przygody się jeszcze nie skończyły. Jeden z samochodów, który zabrał nas jeszcze w Turcji, był prowadzony przez managera jakiejś firmy odzieżowej, który jechał na obchód po fabrykach i sprawdzał czy wszystko w nich w porządku. I tak odwiedziliśmy fabrykę tekstyliów ;) Gość nas wziął na obiad (może to dziwnie brzmi ale już się do tego przyzwyczailiśmy, że ciągle nas ktoś gdzieś na coś zaprasza ;)), czyli super kiełbaski (tak jak sarajewskie cevapcici) i sałatka (tym razem normalnie ;)) i kupił losy na loterię za… 50 euro ;) Powiedział, że jak coś wygra to się do nas odezwie i nas zabierze na wakacje ;) Ale, co najśmieszniejsze, zniknął nagle na 5 minut i wrócił z biletami autobusowymi do granicy z Grecją… Nie było że nie, musieliśmy wsiąść do nowoczesnego, klimatyzowanego autokaru z telewizorem i rozwrzeszczanymi dzieciakami ;) Przejechaliśmy 100km.

Wszystko pięknie, ale na granicy zaczęły się schody. Okazało się, że nie możemy przejść jej pieszo i złapać stopa już po stronie greckiej, tylko musimy być w samochodzie. A przed nami kolejka tirów na kilometr, a samochody osobowe raz na 15 min i wypełnione po brzegi. Nie wyglądało to optymistycznie, ale kto da radę jak nie my ;) Jeden z tirów się zlitował i po wytłumaczeniu sytuacji zabrał nas przez granicę. Ale przez tą pierwszą, turecką, czyli może z 10 metrów ;) Pomiędzy granicami miał stać w kolejnej kolejce do zważenia i kontroli celnej, więc wysiedliśmy  Doszliśmy do granicy greckiej i znowu nie mogliśmy jej przejść na piechotę… Więc pan celnik zaprosił nas do swojej kanciapy ;) Podstawił krzesła, nalał wody mineralnej, zapytał jak nam się podobał Stambuł i co widzieliśmy (po angielsku :D). Skończyło się na tym, że celnik nam złapał stopa! Jechała dwójka Francuzów, z wolnymi miejscami z tyłu i zgodzili się nas zabrać, a jechali do Salonik :) No bo kto by odmówił celnikowi! :D

Podróż minęła szybko i przyjemnie, a z centrum Salonik odebrał nas nasz znajomy Nik poznany po drodze do Stambułu. Zawiózł nas do swojego pięknego mieszkania z widokiem na morze, gdzie czekała na nas jego narzeczona z gorącym obiadem… Rozmawialiśmy do późna :)

Na drugi dzień zaoferowali podwieźć nas do granicy z Macedonią, bo jechali do rodziców dziewczyny, którzy mieszkali w pobliżu. Tym razem przejście przez granicę poszło gładko (z wyjątkiem surowego głosu celnika „To nie Macedonia, to Skopie”), a niedługo potem gawędziliśmy sobie w samochodzie z sympatycznym dziadkiem. Wysadził nas na poboczu głównej drogi do stolicy, a sam zjechał do pobliskiej miejscowości. Plan był – dojechać do Skopie do czekającego już na nas hosta, Novicy. Z realizacją było gorzej, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Ale ta historia zasługuje już na osobnego posta…

u kresu podróży - nareszcie Stambuł!!!

Wydostanie się z Salonik to nie lada wyzwanie... Plątanina obwodnic, autostrad, dojazdówek, dróg we wszelkie możliwe kierunki... Chyba 3 samochody nas wiozły aż dotarliśmy w odpowiednie miejsce skierowane już poprawnie na Stambuł! Jeden z nich to auto Nika, który ledwo się wpakowaliśmy zapytał "i co, pewnie jesteście couchsurferami? I to z Polski?" :D Okazało się, że dopiero co się zalogował i dostał requesta od pary Polaków :) Ale tym razem nie od nas, czyli metoda pisania do nowych ludzi nie jest wykorzystywana tylko przez nas ;) Umówiliśmy się, że przenocuje nas w drodze powrotnej ze Stambułu, czyli nie ma to jak mieć szczęście :D

Po Niku był małomówny Grek, który dowiózł nas w okolice Kawali, potem tir (już drugi!!! :D) z którym w ogóle nie mogliśmy się dogadać (chyba Bułgar), ale jak wysiadaliśmy to dał nam siatkę brzoskwiń i 10 euro "na kawę" :D Zostaliśmy więc na parkingu dla tirów przy autostradzie. I tam poznaliśmy jedna z osobowości (osobliwości :D) tej podróży - Hasana :D

Hasan to Turek pracujący od 20 lat w Niemczech, jadący do domu odwiedzić matkę. Samochód wypakowany miał WSZYSTKIM - od żarówek po jedzenie ;) Ucieszył się bardzo jak zapytaliśmy czy możemy z nim jechać do Stambułu (zapewne zwiększylibyśmy jego wiarygodność na granicy) i zaczął przepakowywanie i upychanie :D Kuba miał spokój, bo rozmawiałam z naszym kierowcą po niemiecku :) Na granicy na szczęście nie było problemów, ale widok żołnierzy z długą bronią wywołał u nas ciarki na plecach. Mieliśmy krótki przystanek w jakiejś miejscowości, żeby Hasan mógł doglądnąć kupionego przez siebie mieszkania, potem dłuższy przystanek na "tradycyjną turecką zupę, której koniecznie musimy spróbować". Z niechęcią, ale zjedliśmy, i dobrze że zapytała o jej skład dopiero po wyjściu z restauracji - były to zwierzęce żołądki pokrojone na małe kawałki i ugotowane w mleku........ i już mam odpowiedź na pytanie o najbardziej dziwaczną potrawę jaką jadłam :/

W Stambule umówieni byliśmy na placu Taksim z parą studentów o imionach Ezgi i Sabri - nie wiedzieliśmy które imię jest dziewczyny a które chłopaka :P Okazało się że Sabri to chłopak ;) Z Hasanem wymieniliśmy się numerami i umówiliśmy się na następny dzień na wycieczkę gdzieś na wzgórze żeby zobaczyć Stambuł nocą z wysokości :)
Poszliśmy z Ezgi i Sabrim do mieszkania ich znajomych (ich współlokatorka zatrzasnęła mieszkanie i wzięła klucz....) i prawie od razu padliśmy do spania.

Pierwszy pełny dzień w Stambule spędziliśmy spacerując po północnej stronie Złotego Rogu, czyli nowszej dzielnicy Galatasaray. Wieczorem przepłynęliśmy statkiem (komunikacja miejska!) na stronę azjatycka miasta, na plażę Kadikoy. Z wody zobaczyliśmy most na Bosforze zmieniający kolory niczym galeria krakowska i poczuliśmy się wyjątkowo myśląc, że to nasza pierwsza wizyta w Azji :) Na plaży było spotkanie CSów - chyba ze 30 osób z różnych krajów siedzących na trawie, pijących piwo i zajadających chipsy ;) Było super!

A najciekawszy był powrót ;) Poznany na spotkaniu miejscowy obiecał odprowadzić nas do naszych hostów bo mieszkał w pobliżu więc wróciliśmy razem (tym razem autobusem przez most :)). Dotarliśmy do naszej dzielnicy i nasz przewodnik pokazał nam naszą ulicę. Podziękowaliśmy i sobie poszedł tyle że.... to nie była nasza ulica ;) Na tabliczkach jak byk stoi poprawna nazwa, ale wygląda zupełnie inaczej niż za dnia :/ Otwieramy mapę i... podjeżdża radiowóz :D Byłoby dobrze, gdyby mówili po ang ;) niestety :P Jednak musieliśmy wzbudzić zaufanie jako zagubieni turyści (z plecakiem i mapą w środku mieszkalnej dzielnicy :D) bo wpakowali nas do radiowozu, zadzwonili gdzieś, pokminili nad mapą i... wycieczka krajoznawcza ;) W końcu się udało. W międzyczasie zdzwoniliśmy się z Sabrim który już wyszedł na poszukiwania i nagle widzimy go przed samochodem. Policjanci nagle przestali już być tacy mili jak przedtem i Sabri musiał się dość mocno tłumaczyć... Wszystko się skończyło dobrze, a problem polagał na tym, że są dwie ulice o identycznej nazwie....... :D

W domu okazało się, że mamy nowego współlokatora :) Swan był z Kanady, z pochodzenia Wietnamczyk :) Drugi dzień w Stambule spędziliśmy spacerując z nim i poznanym na spotkaniu w Azji (:D) Turkiem. Zobaczyliśmy pałac Ataturka (z zewnątrz), przepiękną i zapierającą dech w piersiach Hagię Sophię (już ze środka..... rewelacja), czyli kościół przerobiony na meczet który teraz jest zdesakralizowanym muzeum. Chrześcijańskie mozaiki zostały na szczęście tylko zamalowane przez muzułmanów i teraz można zobaczyć ich pozostałości... przepięknie tam jest. W ramach odpoczynku zjedliśmy rybę w chlebie pod mostem (most nad Złotym Rogiem, pod którym jest ciąg knajpek i restauracji :)). Popołudniu - Błękitny Meczet, w którym w porze modlitwy więcej było turystów niż modlących się... Był to jeden z najlepszych dni tej podróży :)

Trzeci dzień w Stambule to Wielki Bazar z Sabrim (mógł z nami pospacerować bo w piątki nie pracował). Swan kupił fajkę wodną, my piękny stalowy czajniczek do parzenia herbaty :D Od Sabriego dostaliśmy oryginalną turecką szklaneczkę i już mieliśmy komplet :) Wieczorem Swan postanowił przygotować wietnamską kolację, więc poszliśmy do sklepu i wydaliśmy większość naszej pozostałej kasy na przeróżne składniki ;) Wspólne gotowanie było prześmieszne, bo Swan musiał mieć oczywiście drewniane pałeczki do mieszania mięsa, sałaty usiało być o 10% więcej niż nakroiliśmy, a orzeszki trzeba było otrzepać z soli bo nie było zwykłych ;) Potrawa polegała na tym że na talerzu znajdują się poszczególne warstwy (kolejność bardzo ważna!) - liście sałaty, ryż, wołowina, listki mięty, pokruszone orzeszki ziemne i sos. Wyglądało to wszystko pięknie, a najbardziej podobał mi się właśnie ten porządek na talerzu. Siadamy do stołu, każdy z drewnianymi pałeczkami i puszką piwa w garści, a Swan mówi "no to teraz trzeba wszystko wymieszać" :D:D:D I oto poznaliśmy sekret kuchni wietnamskiej - najpierw trzeba nacieszyć oko, potem brzuch ;)

Przez resztę wieczoru budowaliśmy korytarze w kopalni i szukaliśmy złota (gra Sabateur). Przygoda w Stambule dobiegła końca....

Na pierwszym polu Eurobiznesu ;)

Opuszczamy Macedonię na rzecz Grecji. Kavadarci było ciekawym przeżyciem, ale cieszymy się, że przed nami znowu dzień, który nie wiadomo jak się potoczy, ludzie, którzy mają nam nowe ciekawe rzeczy do powiedzenia i widoki, które nam się w życiu nie marzyły :) No to w drogę!

Dotarliśmy w pobliże autostrady biegnącej ze Skopie do Salonik i myślimy jak my tu w ogóle damy radę kogoś zatrzymać... Idziemy jednak dziarsko dojazdówką do autostrady a tu nagle kilka klaksonów i widzimy jak ogromny tir zatrzymuje się na poboczu :D Nawet nie wyciągnęliśmy palca! Wsiedliśmy do Elida z uśmiechami od ucha do ucha - nasz pierwszy, najprawdziwszy, ogromny i wysoki upolowany TIR!!! :D

Elid dobrze mówił po angielsku, dobrze się dogadywaliśmy, przygotował iście tamtejszy lunch (czarne oliwki, feta, jakaś kiełbaska czy co to tam było i nescafe frappe z wody mineralnej ;)). Wysadził nas na obwodnicy Salonik, teraz trzeba jakoś dostać się do centrum, gdzie już czekał na nas Hercules (oczywiście świeżo upieczony couchsurfer ;)).

Dojechaliśmy z młodym Niemcem, Hercules odebrał nas z przystanku autobusowego. Dostaliśmy cały pokój dla siebie, wieczorem poszliśmy na spacer po mieście i piwo w super miejscu, typowo dla miejscowych - w życiu byśmy tam nie trafili sami! Dzień drugi w Salonikach to polecone przez Herculesa ruiny na szczycie miasta - widok na morze ładny, ale poza tym to lipa trochę :D Humory jednak dopisywały. Wieczorem znowu wyjście, tym razem siedzieliśmy sami bo Hercules miał spotkanie z anarchistami (bo jest zagorzałym, jeszcze kiedyś o nim usłyszymy ;)).

Pobyt w Grecji, choć krótki, był przyjemny :) Host był super, dowiedzieliśmy się dużo o chociażby konflikcie z policją, która zastrzeliła niewinnego nastolatka albo o czołgach wjeżdżających na uniwersytet... Jednak to był jedynie przystanek przed gwoździem programu wakacyjnego - przed nami Stambuł, cel całej podróży!!!!!! :)