czwartek, 6 maja 2010

Going back...

I po Stambule… Te trzy dni to zdecydowanie za mało, żeby zobaczyć wszystko, co chcieliśmy… poza spotkaniem CS to w ogóle nie widzieliśmy azjatyckiej strony, która podobno jest dużo bardziej młodzieżowa i nowoczesna. Chcielibyśmy sobie poza tym pochodzić uliczkami tej starszej części (tej z Bazaarem, Hagią Sophią i Błękitnym Meczetem)ale już nie starczyło nam czasu… Ale co tam – na pewno jeszcze kiedyś wrócimy do Stambułu, lepiej – pojedziemy dalej, do właściwej Turcji  Mówiąc w skrócie, to ogromne miasto zrobiło na nas ogromne wrażenie (dojeżdżając do niego już byliśmy wśród wieżowców i nowoczesnych budynków, a do centrum jechaliśmy autostradą jeszcze ponad godzinę) i na pewno go szybko nie zapomnimy.

Wyjeżdżając ze Stambułu okazało się jednak, że niby wracamy już do domu, ale przygody się jeszcze nie skończyły. Jeden z samochodów, który zabrał nas jeszcze w Turcji, był prowadzony przez managera jakiejś firmy odzieżowej, który jechał na obchód po fabrykach i sprawdzał czy wszystko w nich w porządku. I tak odwiedziliśmy fabrykę tekstyliów ;) Gość nas wziął na obiad (może to dziwnie brzmi ale już się do tego przyzwyczailiśmy, że ciągle nas ktoś gdzieś na coś zaprasza ;)), czyli super kiełbaski (tak jak sarajewskie cevapcici) i sałatka (tym razem normalnie ;)) i kupił losy na loterię za… 50 euro ;) Powiedział, że jak coś wygra to się do nas odezwie i nas zabierze na wakacje ;) Ale, co najśmieszniejsze, zniknął nagle na 5 minut i wrócił z biletami autobusowymi do granicy z Grecją… Nie było że nie, musieliśmy wsiąść do nowoczesnego, klimatyzowanego autokaru z telewizorem i rozwrzeszczanymi dzieciakami ;) Przejechaliśmy 100km.

Wszystko pięknie, ale na granicy zaczęły się schody. Okazało się, że nie możemy przejść jej pieszo i złapać stopa już po stronie greckiej, tylko musimy być w samochodzie. A przed nami kolejka tirów na kilometr, a samochody osobowe raz na 15 min i wypełnione po brzegi. Nie wyglądało to optymistycznie, ale kto da radę jak nie my ;) Jeden z tirów się zlitował i po wytłumaczeniu sytuacji zabrał nas przez granicę. Ale przez tą pierwszą, turecką, czyli może z 10 metrów ;) Pomiędzy granicami miał stać w kolejnej kolejce do zważenia i kontroli celnej, więc wysiedliśmy  Doszliśmy do granicy greckiej i znowu nie mogliśmy jej przejść na piechotę… Więc pan celnik zaprosił nas do swojej kanciapy ;) Podstawił krzesła, nalał wody mineralnej, zapytał jak nam się podobał Stambuł i co widzieliśmy (po angielsku :D). Skończyło się na tym, że celnik nam złapał stopa! Jechała dwójka Francuzów, z wolnymi miejscami z tyłu i zgodzili się nas zabrać, a jechali do Salonik :) No bo kto by odmówił celnikowi! :D

Podróż minęła szybko i przyjemnie, a z centrum Salonik odebrał nas nasz znajomy Nik poznany po drodze do Stambułu. Zawiózł nas do swojego pięknego mieszkania z widokiem na morze, gdzie czekała na nas jego narzeczona z gorącym obiadem… Rozmawialiśmy do późna :)

Na drugi dzień zaoferowali podwieźć nas do granicy z Macedonią, bo jechali do rodziców dziewczyny, którzy mieszkali w pobliżu. Tym razem przejście przez granicę poszło gładko (z wyjątkiem surowego głosu celnika „To nie Macedonia, to Skopie”), a niedługo potem gawędziliśmy sobie w samochodzie z sympatycznym dziadkiem. Wysadził nas na poboczu głównej drogi do stolicy, a sam zjechał do pobliskiej miejscowości. Plan był – dojechać do Skopie do czekającego już na nas hosta, Novicy. Z realizacją było gorzej, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Ale ta historia zasługuje już na osobnego posta…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz